poniedziałek, 14 grudnia 2009

Wciąż bez tytułu

Rozdział 1

Marszałek był pełen najgorszych przeczuć.
- Nie możemy dysponować czyimś życiem. Człowieczeństwo nie na tym polega. Nie możemy wybierać między wygodą społeczeństwa a życiem jego dzieci!
Blondyn na sejmowej mównicy nabierał rozpędu. Jeżeli nic go nie powstrzyma, będzie tak mówił kolejne pół godziny. A tego nie zniesie nikt - no, może oprócz zapatrzonych w niego dziennikarek. Sam przed sobą marszałek musiał przyznać, że jest na co popatrzeć: krakowski poseł miał niewiele ponad trzydziestkę, zero brzucha, metr osiemdziesiąt, doskonałe maniery i łobuzerski uśmieszek czający się w kąciku ust. Na ten uśmieszek leciała damska część sejmu bez względu na polityczną orientację, a dziennikarki Sawicki owijał sobie wokół palca już przy pierwszej kawie. Jego główną wadą było to, że z mównicy, zamiast przemówień, wygłaszał kazania.
- Nie wolno nam, powtarzam – nie wolno zgodzić się na zabijanie nienarodzonych! – grzmiał Sawicki.
- Pan jest z Krakowa, czy z Torunia, panie pośle? – wysoki damski głos przerwał Sawickiemu wpół słowa. Przez salę przeszedł szmer – przytomni budzili śpiących. Zapowiadała się draka: posłanka partii LiN lubowała się w skandalizujących wypowiedziach i nosiła bardzo krótkie spódniczki. Miała też naprawdę bogatego męża w wiecznej delegacji i mogła przebierać w sejmowych kochankach jak w koszu przejrzałych gruszek. W nudniejsze dni szef klubu LiN przyjmował zakłady: komu uda się zaprosić na kawę Sylwię Golczyk? Nieliczni wygrani cieszyli się szacunkiem kolegów do chwili, w której przyznawali, że od kawy się zaczęło - i na niej skończyło.
A teraz Sylwusia, jak mówili o niej koledzy z klubu, dawała w kość konserwatyście Sawickiemu.
- Wydaje mi się, że widziałam już gdzieś pańskie przemówienie. W gazecie. A jej nazwa zaczynała się na literkę n. I była dwuczłonowa.
Zanim marszałek zdążył zainterweniować, posłanka zatrzasnęła w torebce lusterko i szminkę, którymi bawiła się przez ostatni kwadrans, i ruszyła do drzwi, odprowadzana spojrzeniami posłów, chwiejąc się na absurdalnie wysokich szpilkach. Taksówka już na nią czekała.

***

- Poznałam nową dziewczynę – powiedziała Irmina, obracając w palcach filiżankę zielonej herbaty.
Krótkie, rude włosy zaczesała do góry, odsłaniając czoło. Owinięta błękitnym szalem, wyglądała raczej na romantyczną marzycielkę niż na twardą i zdecydowaną założycielkę Fundacji Les, która nigdy nie zgadzała się na wywiady z dziennikarzami płci męskiej, twierdząc, że faceci zawsze wszystko spieprzą.
Sylwia z przyjemnością piła podwójne espresso. Za tą kawę lubiła „W Biegu Cafe” i tam zazwyczaj spotykała się z przyjaciółką. Na Marszałkowską obie miały blisko.
- No, opowiadaj! Jaka ona jest? Kiedy się poznałyście?
- Jest piękna. Ma długie, czarne włosy, piękne piersi, niski głos, i jest niesamowicie seksowna. Nie mogłam przestać na nią patrzeć. To było na naszej firmowej imprezie. Przyszła z przyjaciółką. Ale nie są razem. A nawet jakby były, jest o co walczyć – Irmina z entuzjazmem zabrała się za ciasto marchwiowe, które uprzejmy kelner postawił przed nią na stoliku.
- Mówisz jak facet – zaśmiała się Sylwia, która na spotkania z Irminą nie zakładała nigdy bluzki z dekoltem i wciąż jeszcze czuła się nieswojo, kiedy przypominała sobie, jak kiedyś przez cały wieczór przyjaciółka gapiła się na jej zbyt wyeksponowane piersi.
- Przestań. Nie powiedziałam, że chcę się z nią przespać!
- A ja mam na oku kogoś, z kim bym chciała…
Irmina poprawiła się na wysokim barowym stołku.
- No, no… I kto tym razem? O ile dobrze pamiętam, poprzedni był z Sojuszu Obrońców Ojczyzny i wyglądał jak Rambo, dopóki nie zdjął koszulki…
- Nie, tym razem to konserwatywny prawicowiec, z zacięciem ideologicznym, wszystkie laski na sali oblizują się, kiedy wchodzi na mównicę. Niezłe ciacho. Kawaler, z dobrego domu, rodem z Krakowa, kobiety w drzwiach przepuszcza…
- Cudowny dupek?
- Może nawet prawiczek. Uwielbiam mu udowadniać, że się myli. Raz się nawet zarumienił, jak powiedziałam jakiś sprośny żarcik, wyobrażasz sobie?
- Spotykasz się z nim?
- W drodze do kibla w sejmie. I raz jechałam z nim windą. Ale nic się nie działo, może dlatego, że jechał też tłum spoconych sojuszników.
Wyjęła z torebki wibrujące telefon.
- Przepraszam cię, dzwoni mój ulubiony redaktor Nachalski. Cześć, Michałku, czego ode mnie potrzebujesz? W czwartek? Nie ma sprawy, jestem twoja.
- Kolejny wywiad z sejmową skandalistką? – zapytała Irmina z ustami pełnymi czekoladowej babeczki.
- Lepiej. Zaproszenie do programu publicystycznego. Na debatę o ustawie proaborcyjnej. W porze największej oglądalności.

***

- Naprawdę przesadziłem?
Szli po schodach do niewielkiego mieszkania Adama. Marcin wyprzedzał przyjaciela o kilka stopni; dwadzieścia lat młodszy, nie miewał zadyszki nawet po sprincie na siódme piętro, a tym bardziej teraz: Adam mieszkał na piątym, a do tego wchodzili powoli.
- Powiem ci, jak usiądziemy – wydyszał Adam, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Chwilę później Marcin siedział już w wygodnym, skórzanym fotelu, a w kuchni posykiwał ekspres do kawy – prezent od młodego posła i jego rodziców na pięćdziesiąte urodziny. Adam prawie na nich wtedy nakrzyczał: że za drogi, że nie dla niego życie w luksusie. Ale przyjął prezent, żeby nie robić Sawickim przykrości, a teraz, o dziwo, z przyjemnością z niego korzystał. Oprócz pralki i mikrofalówki było to jedno z niewielu udogodnień w ascetycznym mieszkaniu Adama. Od podłogi do sufitu ciągnęły się półki, zapchane książkami. Stół, łóżko, mała szafa, nocna lampka – nawet dywanu nie miał. Dwa skórzane fotele nabył za namową Sawickiego, pogodziwszy się ze stwierdzeniem, że to nie luksus, ale wymóg gościnności.
Wszedł teraz do pokoju z dwoma filiżankami kawy. Postawił je na stole, szybkim ruchem zdjął koloratkę i położył obok filiżanek.
- Nie było źle. To, co mówiłeś, ma sens. Ale musisz popracować nad przekazem. Nad formą. Od mówienia kazań jestem ja. Jeśli będziesz nudził z mównicy, twój pomysł umrze, kiedy z niej zejdziesz.
Marcin pociągnął pierwszy łyk kawy. Była idealna.
- Co robię nie tak?
- Próbujesz na siłę przemówić ludziom do sumień. Jesteś patetyczny, a za tym nikt nie przepada. Mówisz banały. To moje zdanie, Marcinku.
- Adaś, ale jak ja mam mówić inaczej o tym, że nie można zabijać dzieci? Mam przedstawić raport, przeczytać im statystyki, suche dane? To też nic nie da. Kiedy mówię prawdę, nikt nie chce słuchać.
- Bo ta prawda dobrze się nie sprzeda w mediach. Nie ma w tym, co mówisz, nic kontrowersyjnego, nic innego, nic nowego. Oni wszyscy już to słyszeli; sejm, dziennikarze, widzowie. Musisz ją ładnie opakować.
- Zawsze mi mówiłeś, że prawda broni się sama.
Adam upił kolejny łyk kawy.
- Jednak za mało posłodziłem – mruknął. – Przyniósłbyś staruszkowi cukier?
Marcin poderwał się z fotela i po chwili wrócił z pełną cukierniczką.
- Skąd to wziąłeś? – ostro zapytał ksiądz.
- Jak zwykle, z szafki koło zlewu – odpowiedział zdziwiony poseł.
- Przecież nie prosiłem, żebyś przyniósł cukierniczkę. W szafce stał cukier, w słoiku po majonezie. Czemu wybrałeś cukierniczkę?
Marcin ze śmiechem opadł na fotel.
- Ty stary lisie! Niech ci będzie. Pomóż mi znaleźć ładne opakowanie. Pasujące do telewizji.

***

„Rozmowy w Szoku” słynęły z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Tytuł programu wziął się od pierwszego miejsca, w którym był prowadzony: pubu „Shock Zone”. Później pomysł spodobał się górze i „Rozmowy” dostały czas w studio - na żywo. Od kilku lat były nazywane „społecznym barometrem”. Prowadzący, Michał Nachalski, po mistrzowsku dobierał rozmówców, którzy w założeniu mieli ze sobą dyskutować na istotne tematy, ale i tak kończyło się na tym, że skakali sobie do oczu. Rzecz jasna, nie przeszkadzało im to iść po programie na piwo.

Tym razem Nachalski był z siebie naprawdę zadowolony. Sawicki, inteligent z Krakowa, starał się logicznie przedstawić swoje stanowisko. Tyle, że nie był to najlepszy sposób, kiedy się mówiło do kobiety, która miała chyba z dwucentymetrowe, czerwone paznokcie i spódniczkę ledwo zakrywającą to, co powinna zakrywać. Jak to określił realizator: jak z szalika. I to wyjątkowo wąskiego.
W zasadzie Sawicki jest przegrany – pomyślał redaktor, podczas gdy młody poseł próbował jeszcze dyskutować z Sylwunią. Daremnie. Spódniczka wyraźnie sprawiała, że tracił rezon.
- Nie można zapewniać sobie wygody kosztem czyjegoś życia. Trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi, a w tym przypadku – szczególnie za swoje życie seksualne.
- A pan bierze odpowiedzialność za swoje życie seksualne? – chciała wiedzieć posłanka, ale nie udało jej się speszyć przeciwnika.
- Tak – odpowiedział – ale to akurat nie ma nic do rzeczy.
- I tu się pan myli – Golczyk wyraźnie się ożywiła. – właśnie ma. Tylko pan, jako mężczyzna, tego nie rozumie. Mężczyźni muszą mieć ustalone zasady ogólne. Potem dopasowują do nich rzeczywistość. A jeśli nie da się dopasować, wciskają na siłę w gotowy szablon. Tak jest z kobietami zgwałconymi.
- Mówiłem już o kobietach po gwałcie: nie są winne, i tak samo nie są winne dzieci! – Marcin nie dawał za wygraną.
- Ależ ja mówię o czymś zupełnie innym! O kobietach, które nienawidzą gwałciciela, i nie chcą urodzić jego dziecka. Nie chcą, żeby żyło z piętnem, nie chcą, żeby żyło, nienawidzone przez własną matkę. I takie kobiety usuwają początkowy zlepek komórek, kiedy jeszcze nie jest za późno. Kiedy nie można mówić, że w brzuchu mają dziecko – Sylwusia gestykulowała zawzięcie, jej paznokcie migały w blasku reflektorów jak małe światełka ostrzegawcze.
Operatorowi kamery skierowanej na posła wydało się, że Sawicki na moment stracił oddech. Szybko jednak go odzyskał.
- Pani wybaczy, ale trudno mi dyskutować z kimś, kto najwyraźniej opuścił kilka istotnych lekcji biologii. Dziecko, czyli człowiek, ma swój własny kod genetyczny. Od początku, czyli od poczęcia, aż do naturalnej śmierci, człowiek ma jeden i ten sam zapis kodu. Nic się w nim nie zmienia, od kiedy połączą się komórki rozrodcze, co następuje zaraz po zapłodnieniu. Człowiek jest człowiekiem od poczęcia, pani poseł. Aborcja i eutanazja nie różnią się wiele; to morderstwo, tylko w pierwszym przypadku ofiara jest całkowicie bezbronna – młody poseł wyglądał, jakby nie wierzył, że zdarzają się takie przypadki jak jego rozmówczyni.
- Pan chyba słucha Radia Maryja i czyta „Nasz Dziennik”.
- Pani chyba nie słucha i nie czyta niczego – Marcin nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zresztą, Golczyk trafiła w dziesiątkę. Czytał. Czytał również „Najwyższy czas” i „Gazetę Polską”. Czytał też „Wyborczą”, a czasami nawet „Fakty i mity”. Lubił być dobrze poinformowany
- Widzę, że wyczerpały się panu argumenty, panie pośle.
Sawicki milczał przez chwilę. Nachalski pogratulował sobie w duchu. Dyskusja była jak kula śniegu puszczona z górki: wystarczy dobrze uformować początek i lekko popchnąć. Nie dość,
że goście odwalali za niego całą robotę, to jeszcze zgodnie z jego założeniem i wbrew oczekiwaniom publiczności inteligent przegrywa z kobietą, która do sejmu trafiła wprost z wybiegu dla modelek. Wszyscy, którzy znali Sylwię lepiej, wiedzieli, że miejsce w Sejmie to prezent ślubny od teścia. Teść politycznie pochodził ze starej, czerwonej gwardii i był głęboko rozczarowany swoim jedynym synem, który z polityką nie chciał mieć nic wspólnego. Musi być zadowolony ze swojej synowej.
- Wyczerpały mi się argumenty logiczne, którymi nie udało mi się do pani trafić. Dlatego przyniosłem obrazki – powiedział spokojnie Sawicki, sięgając do szczupłej teczki, która do tej pory leżała przed nim na szklanym stole.
W reżyserce, umieszczonej nad telewizyjnym studio, zawrzało. Ekipa miała wprawę i intuicyjnie wyczuwała nadciągającą burzę.
- Maciuś, daj mi posła na dwójce. Zrób zbliżenie na to, co wyjmuje z teczki – realizator wiedział, że nie ma chwili do stracenia.
- Jezu – jęknęła praktykantka, stojąca tuż obok niego.
Powiększone zdjęcie, które trzymał w rękach poseł, pojawiło się na telebimie, by zgromadzona w studio publiczność mogła je zobaczyć.
- Nasza cywilizacja staje się cywilizacją obrazkową. Słowa nie przemawiają do nas tak, jak obraz. Dlatego, pani Sylwio, przyniosłem kilka zdjęć.
Sylwia patrzyła na telebim z obrzydzeniem na twarzy.
- Opowiem państwu, co widać na moim obrazku – ciągnął Sawicki. – To ludzka dłoń. Dłoń abortera, który właśnie dokonał zabiegu usunięcia zlepku komórek, jak to pani, pani Sylwio, wcześniej nazwała. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, w tej krwawej masie zobaczymy maleńką nóżkę. I pozostałości główki.
- To obrzydliwe – rzuciła Sylwia, czując, że przegrywa.
- Michał, zbliżenie na jej twarz, szybko. Wyrównaj. Biorę – w reżyserce realizator prawie krzyczał do mikrofonu. Praktykantka wybiegła na korytarz.
- Panie pośle, to nie jest zdjęcie, które należy pokazywać publicznie – Nachalski wiedział, że nie uda mu się uratować sytuacji. I że oglądalność w przyszłym tygodniu pobije tą sprzed roku, kiedy dwaj utajeni geje ze świata kultury wyszli z ukrycia i zaręczyli się na wizji.
- Proszę, niech pan mi jeszcze przez moment nie przerywa. W naszym kraju chlubimy się przywilejem wolności słowa. To zdjęcie mówi za mnie. I reakcja pani, i pana redaktora, i państwa, którzy teraz to oglądają, pokazuje mi, że mówi naprawdę wiele. Zgadzam się: jest obrzydliwe, tak, jak obrzydliwe były zbrodnie dokonywane przez hitlerowców, którzy mordowali niewinne kobiety i dzieci. Zbrodnia jest rzeczą obrzydliwą. A projekt ustawy, który przygotowało pani ugrupowanie, właśnie taką obrzydliwość zamierza uczynić zgodną z prawem, i ogólnie dostępną.
- Trzy, dwa, jeden, schodzimy – powiedział realizator. Widzowie siedzący przed telewizorami jeszcze nie wiedzieli, że czeka ich długa seria reklam piwa i środków przeciwbólowych, a po nich – mdły film sensacyjny sprzed pięciu lat. Wstał z krzesła i wychylił się, by przez oszkloną ścianę popatrzeć, czy Golczyk poda Sawickiemu rękę. Nie podała.

Sylwia była wściekła. Oczekiwała kolejnego łatwego zwycięstwa. Łapała już za klamkę sprowadzonej osobiście przez ugrzecznionego Nachalskiego taksówki, kiedy ktoś złapał ją za ramię.
- Proszę mnie nie dotykać – powiedziała, nie odwracając się. Była pewna, że na jej ramieniu spoczywa jedyna dłoń, której nie uścisnęła po programie.
Sawicki zabrał rękę, nachylił się do taksówkarza i podał mu pięćdziesiąt złotych.
- Ta pani nigdzie nie jedzie – powiedział. Taksówkarz nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji.
- Miłego wieczoru państwu życzę – rzucił, i łapiąc banknot, odjechał z piskiem opon. A nuż rozwścieczona ślicznotka zmieni zdanie. Wożenie takich nie należało do przyjemności. Często robił kursy spod telewizji –wśród dziennikarzy miał opinię dyskretnego. Po wszystkich monologach swoich wysoko postawionych pasażerów miał głębokie obrzydzenie do polityki.

- Czego pan ode mnie chce? – zapytała Sylwia. Sawickiemu wydawało się, że zaraz zacznie prychać jak rozzłoszczona kotka.
- Sylwio, niech pani się na mnie nie gniewa. Odłóżmy na bok politykę. Jesteśmy po pracy. Chcę panią przeprosić. Znam świetne miejsce, w którym podają najlepsze w Warszawie pierogi z kapustą i grzybami.
Skąd on wie o pierogach? – przemknęło Sylwii przez głowę. Z miłością do pierożków kryła się, jak tylko mogła. Zanim została modelką, mogła je jeść o każdej porze dnia i nocy, później musiała z nich zrezygnować, żeby trzymać linię i nie wylecieć z pracy. Potem wyszła za mąż za człowieka na szczycie i nie wypadało wcinać pierogów, kiedy inni konsumowali filet z soli albo polędwiczki w sosie podgrzybkowym.
W tyle głowy zawyła jej malutka syrena alarmowa. On cię podrywa, kretynko! Najlepsze ciacho w całym Sejmie poleciało na ciebie!
Uspokoiła się od razu. Ale nie może przecież dać się przekonać przy pierwszej próbie.
- Skąd wiesz, że lubię pierogi? – zapytała.
Marcin, który z całych sił starał się nie patrzeć na jej nogi, zauważył przejście na ty i zobaczył przed sobą szansę.
- Wiem nie tylko to – odparł, zgodnie z zasadami starymi jak świat. Zaintrygować. Tajemnice działają na kobiety jak magnes.
Machnął na przejeżdżającą taksówkę.

[We współpracy z I.K., P.B., A.M., W.G.]

środa, 18 listopada 2009

Przygoda

Rozdział pierwszy, w którym poznajemy bohaterów.

Pewnego pięknego, letniego dnia Darek siedział sobie na plaży, owinięty niebieskim ręcznikiem, i zajadał drożdżówkę z budyniem. Takie drożdżówki lubił najbardziej, a ta smakowała mu lepiej niż zwykle, bo własnie wyszedł z morza po długiej kąpieli – a każdy z was, kto był na naszym polskim morzem – Bałtykiem – wie, jak bardzo chce się jeść, kiedy się człowiek dłużej popluska w słonej wodzie. Właściwie powinien wyjść trochę wcześniej, zanim palce u rąk zrobią się lekko fioletowe – ale tym razem Darek był na wakacjach z babcią, a nie z mamą – i dlatego mógł posiedzieć w wodzie trochę dłużej.
To dziwne – moglibyście powiedzieć, drodzy Czytelnicy. Zazwyczaj to właśnie babcie chuchają i dmuchają na swoje wnuczęta, zimą, kiedy wcale nie jest tak zimno, pilnują, żebyśmy na pewno założyli czapkę, a latem nie pozwalają pić napojów z lodówki.
Otóż babcia Darka była zupełnie inna! Po pierwsze – kąpała się w morzu razem z Darkiem, nawet, kiedy woda była zimna. A to dlatego, że dawniej babcia należała do Klubu Morsów – a to tacy ludzie, którzy kąpią się nawet wtedy, kiedy pada śnieg! Uważała, że należy się hartować, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. I na babci to przysłowie się sprawdzało: była szczupła, niewysoka, miała czarny warkocz przerzucony przez plecy, zupełnie jak młoda dziewczyna, i czasami, kiedy Darek był bardzo, ale to bardzo zmęczony – potrafiła go prześcignąć w biegu! Oczywiście – tylko w biegu na krótki dystans.
I teraz babcia Darka, która ma zresztą na imię Malwina, prawie jak taki kwiatek, siedziała obok naszego bohatera, owinięta takim samym ręcznikiem, tylko czerwonym, i z równym jak on zapałem zajadała drożdżówkę z makiem.
Kiedy Darek po raz pierwszy miał jechać na wakacje z babcią, Michał i Marcin – jego dwaj najlepsi koledzy – ostrzegali go, że nic mu nie będzie wolno i że lepiej by zrobił, gdyby został w domu i pograł z nimi na komputerze w najnowszą wersję Formuły 1. Ale kiedy po powrocie okazało się, że Darek przez te dwa tygodnie z babcią nauczył się grać w kości, wiązać węzły marynarskie, czytać mapę i pływać kajakiem – pozazdrościli mu, i to jeszcze jak!

środa, 26 sierpnia 2009

Max

Wyciągnął się jak długi w fotelu. Zrzucił gazetę na podłogę i zagapił się w telewizor. Znowu to samo. Biją się, kradną, kłamią, i jeszcze używają psów policyjnych.
Max westchnął.
Zapaliłby sobie cygaro, gdyby tylko mógł. Podpatrzył to na filmach kryminalnych; oni tam zawsze palą cygara po obiedzie. Ciekawe, jak to smakuje.
Z przedpokoju dobiegł go odgłos lądującej na podłodze smyczy.
Natalia.
No tak. Obiecał jej spacer. To znaczy, że nici z drzemki.
Kiedy się poznali, Natalia była piękna, szczupła, radosna i pełna życia. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Na początku spacerowali całymi godzinami. Rozumieli się bez słów. Nie nudzili się ze sobą. Teraz wszystko się zmieniło, pomyślał, drepcząc do przedpokoju. Nogi już nie te. Natalia też już nie ta, niewiele ma wspólnego z talią… Teraz mógłby wołać na nią „Otylia”. Cóż. Zniósłby nawet to - w końcu jemu, Maksowi, też urósł brzuszek - gdyby nie nadopiekuńczość. Najgorsze były sweterki, które próbowała robić na drutach. W ohydne, pstrokate paski. Ech. I ten słodki głosik: Max, kochanie, zrobiłam ci coś ślicznego!
Dobrze, że nie upierała się przy czapkach.

Wyszli razem, schodząc powoli po kilku drewnianych, skrzypiących schodkach zielonej werandy. Za wysokich. Zdecydowanie za wysokich. Ale o tym decydowała Natalia. Nie pomyślała, że na starość będzie musiał przed zejściem rozejrzeć się, czy nie patrzą sąsiedzi. Raz nawet spadł. Co za wstyd.
Dobrze przynajmniej, że nie wyprowadza go już na smyczy.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Kos dzisiaj nie śpiewa

Budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. Nie u nas; w zielonym bloku po przeciwnej stronie ulicy. W Praszce są tylko trzy takie bloki, niskie, dwupiętrowe, z cegły. Mają już po sześćdziesiąt lat, a przynajmniej tak opowiadał sąsiad - nauczyciel fizyki w praszkowskim liceum -zanim zmarł. Dawniej we wszystkich trzech blokach mieszkali nauczyciele. Teraz nie wszyscy mieszkańcy mają pracę na miejscu i dlatego budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. To pora w sam raz, żeby wstać, wypić wrzącą herbatę i wyjść na przystanek, na którym będzie czekać autobus i czterdzieści dziewięć innych kobiet jadących na ranną zmianę do Dylaków. W Dylakach nie zarabia się dobrze, a jeszcze od pensji odliczają pieniądze za dojazd. Zostaje połowa średniej krajowej miesięcznie. Lepsze to, niż nic, chociaż od skręcania wiązek przewodów potrzebnych do produkcji Mercedesów palce puchną i bolą. Ale, jak się zwolnisz, na twoje miejsce czeka cała kolejka. Tak mówi szef.

Jeszcze przed budzikiem wyrywa mnie ze snu odległy brzęk metalowego stelażu spadającego na asfalt placu targowego. Plac targowy, jak niesie wieść gminna, należy do jednego z możnych kupieckich rodów – rodziny Stanaszków, a raczej: Stanaszka seniora. Stanaszek senior jest człowiekiem pracy. Zaczynał od sprzedawania z samochodu kostek masła taniej niż w sklepie i makaronu z Rędzin, ale nie tego, który był reklamowany i powszechnie poszukiwany, tylko z trochę innej fabryki - również w Rędzinach. Po tym targowym epizodzie dorobił się małego sklepiku spożywczego. Później, kiedy właścicielka równie małego sklepiku obok zakończyła działalność, wykupił jej sklepik. Później przejął całą kamienicę. W jednej, rozbudowanej części zostawił sobie sklep spożywczy, w drugiej otworzył jednemu z dwóch synów sklep drogeryjny. Ożenił go, zostawiając z dobrym interesem. Plac targowy, wysypany żwirkiem, na którym zarabiał na maśle, wykupił, podobnie uczynił z dużo większym terenem na łąkach koło rzeki, przy drodze krajowej numer 45, która w Praszce zamienia się na chwilę w ul. Piłsudskiego. Tam wyasfaltował całość, grzebiąc we wspomnieniach koniczynę, firletkę, jaskry i pięciornik gęsi, położył ładne krawężniki, namalował na asfalcie stanowiska i numery i zaczął zarabiać jako właściciel placu targowego. Na starym, malutkim, wybudował hurtownię warzyw i owoców „Sebos”. (Od imienia młodszego syna, który zresztą dostał od ojca interes, oraz, oczywiście, ożenił się: z córką zegarmistrza. Z tym ożenkiem był pewien kłopot, bo owa córka należała do lokalnej sekty – Świadków Jehowy, którzy wykluczyli ją ze swego grona i przestali poznawać na ulicy po zaślubinach z katolikiem.) Potem Stanaszek senior postawił duży, jak na praszkowskie możliwości, dom handlowy, wykupił nieco bagnisty teren przy rzece naprzeciwko placu targowego, wyciął stary sad, zlikwidował przejście na skróty koło komendy policji i zrobił duży, porządny parking wyłożony kostką brukową, płatny w środy i soboty. W ten sposób pozbawił części dochodu harcerzy, którzy z poświęceniem wstawali w soboty o świcie i zbierali co łaska od kierowców chcących zaparkować samochód na ich błotnistym kawałku ziemi przed harcówką nazwanym „Parkingiem Dziewięć Dębów”, pod którymi faktycznie się znajduje.

Gdyby ktoś chciał zarabiać na parkingu w zeszłym stuleciu, nie miałby takich możliwości; dawniej targ odbywał się w Praszce w każdy wtorek po piętnastym dniu miesiąca, a jarmark – w drugą sobotę. Teraz jest tylko targ, w środy i w soboty; czyli trzynaście razy w miesiącu na wyasfaltowanym placu kłębi się tłum. W Praszce nie mówi się „targ”, tylko „bazarek”, a kobiety jeszcze całkiem niedawno zakładały na zakupy swoje lepsze ciuszki, bo na bazarku pojawiało się przecież całe miasto. Dzisiaj właśnie jest środa. Okoliczni sprzedawcy wszystkiego wyjeżdżają z domu przed świtem, żeby przed siódmą móc zacząć handlować. Najwcześniej są ci z warzywami: ustawiają kobiałki z ostatnimi truskawkami, wiśniami, skrzynki pomidorów i wczesnych jabłek, worki marchwi i fasoli, układają kapustę, pory, kalafiory i paprykę na składanych stołach. Po warzywa ludzie przyjdą najpierw; później mężczyźni będą kupować u ruskiego tarcze do piły, scyzoryki, zegarki i golarki elektryczne, a kobiety będą mierzyć rozciągliwe bluzki i brzydkie sweterki za starymi kocami w prowizorycznych przymierzalniach, macać pościel, ręczniki i obrusy – obrusy nieplamiące, okazyjnie za dziesięć złotych, z paskudnym nadrukiem kwiatów, które przypominały prawdziwe, a potem przeszły przez chińską fabrykę i teraz przypominają tylko kolorowe plamy. Do południa na targu będzie ruch. Najlepszy towar skończy się przed dziesiątą; potem już wszystko przebrane.

Właścicielem stoiska z rajstopami jest pan Wojciech. Jesteśmy z nim zaprzyjaźnione, wszystkie trzy kobiety w rodzinie; na własny użytek nazywamy go Panem Od Rajstop. Od innych sprzedawców różni się tym, że ma szczupłe, ładne ręce, szczupłą, wysoką, miłą żonę i mówi cicho i kulturalnie. Podobno skończył studia, ale niewiele po nich zarabiał i przerzucił się na handel. Idzie mu dobrze, bo ma dobry towar. Kiedy zajrzę do niego o jedenastej, nie będzie już miał niczego atrakcyjnego; zakupy u niego robi pół Praszki (drugie pół ich nie robi, bo z racji płci rajstop nie nosi) i cała najbliższa okolica. Uśmiechnie się tylko i powie: trzeba było przyjść wcześniej…
Wcześniej – a najlepiej koło siódmej.

Praszka jest jednym z wielu małych miasteczek, w których kolejka do mięsnego ustawia się na godzinę przed otwarciem sklepu. To nawyk ze starych, dobrych czasów, za których jak człowiek chciał mieć mieszkanie, brał świnię, szedł do prezesa spółdzielni mieszkaniowej i przydział znajdował się od razu. Teraz własna świnia to rzadkość, chociaż i tak stare układy z poprzedniego systemu działają, a wybory wygrywają zazwyczaj ci sami ludzie. Dawniej byli w partii, teraz są w partiach, i nawet jeśli wydaje się, że na terenie gminy zmienił się układ sił, bo wybory dyskretnie przestało wygrywać SLD, nic podobnego. To nie partie tworzą ludzi, tylko ludzie tworzą partie zgodnie ze swoimi interesami i wpojonymi dawniej zasadami, a główna z nich brzmi: pieniądze. Jest tak, jak wszędzie, tylko że w milionowym mieście trudniej dostrzec ten proces, bo jest rozmyty w setkach twarzy i portfeli. W Praszce widać wszystko czarno na białym. W 1993 roku na rynku wygłosił przemówienie Lepper. Było to przemówienie z okazji wywiezienia burmistrza Skoczka na taczce. Wokół sprawy zrobił się szum medialny, ale nie dlatego, że Lepper podpuścił bezrobotnych, którzy wsadzili burmistrza na taczkę i obwieźli go kilka razy wokół rynku, ku uciesze jego różowych przeciwników politycznych, ale dlatego, że burmistrz był inwalidą i miał protezę nogi. Samo wożenie media uznały za odruch społeczny. Kiedy burmistrzem był Ryszard Karaczewski, został oskarżony o niepotrzebne utopienie w oczyszczalni ścieków pięciu milionów, co wcale nie przyspieszyło budowy, a wręcz przeciwnie. Podobno zrobił to bez konsultacji z radnymi, do których obowiązków należy ustalanie budżetu. Sprawa przeszła prawie bez echa. Był różowy. Obecny burmistrz jest oskarżony o zakup kradzionego samochodu. Jeśli mu udowodnią popełnienie przestępstwa sprzed trzech lat - kiedy pewnie jeszcze nie śnił, że zostanie burmistrzem - straci urząd. Niektórzy już zacierają rączki, bo nowy burmistrz nie jest ze starych „elit”; na swoją obronę ma tylko to, że zamienił siekierkę na kijek, bo wyjeżdżając z komisu passatem, zostawił tam piętnaście tysięcy i starą bravię; stracił więc dwa samochody, bo passata odebrał mu sąd, piętnaście tysięcy, czyli obecnie, po czerwcowej podwyżce działającej wstecz – półtorej swojej pensji, i padł ofiarą człowieka, który oszukał innych trzydziestu sześciu naiwniaków oraz cztery instytucje. Sprawa najwyraźniej jeszcze trwa, bo burmistrz dalej zajmuje swój stołek, a „Kulisy Powiatu”, patrzące władzy na ręce, jeszcze chyba o tym nie napisały. Nikt nie zamierza wozić go wokół rynku; zresztą teraz rynek jest miejscem godów. W parku – czyli wśród trzydziestu drzew usytuowanych na środku rynku o średniowiecznej zabudowie, na ławkach siadają dziewczyny, ubrane jak manekiny na wystawie, z ciężkim makijażem. Nie mają wiele lat, za to – wiele do powiedzenia o tym, co się tu dzieje. Jest jeden ogródek piwny, w którym siedzą doroślejsi mieszkańcy. Dziewczyny, które siedzą na ławkach, nie czekają na nikogo, za to oglądają - i są oglądane – przez chłopaków, którzy swoimi właśnie kupionymi albo sprowadzonymi z Niemiec samochodami z piskiem opon robią kółka wokół, albo hamują w krótkiej uliczce prowadzącej z rynku do kościoła.

Ten kościół jest zwany starym, ma dwie wieże i czterysta lat tradycji, w oknach witraże autorstwa krakowskiego malarza, Adama Bunscha, a na posadzce płytki kładzione przez słynną firmę Villeroy & Boch. Ma też dwóch księży parafialnych. Kilka lat temu za sprawą parafialnego donosu zmienił się proboszcz; chodził w jednej, poprzecieranej sutannie, jeździł trabantem, dawał pijakom na chleb z własnej, niedużej pensji, inwestował w kościół, remontując go i doprowadzając do świetności, a na kazaniu mówił do swoich parafian „moi kochani”. Komuś nie spodobało się jednak, że w domu parafialnym wynajmowali pokoje jego starzy rodzice; obecny proboszcz jeździ zielonym oplem, zamyka kancelarię przed czasem i mówi do nielicznych wiernych, którzy pozostali jeszcze w kościele po siedmiu latach, „proszę państwa”.

Prawie naprzeciwko kościoła – redakcja lokalnej gazety. „Kulisy Powiatu” obejmują zasięgiem cztery miasteczka: Wieluń, Kluczbork, Olesno – i Praszkę, w której mieszka prezes Wydawnictwa Pro oraz wydawca „Kulis”, szczycący się swoją współpracą z Radiem Wolna Europa w Monachium. Ma długą, siwą brodę podzieloną na dwie sterczące na boki kępy, łysą głowę, wielkiego owczarka podhalańskiego, jest właścicielem lokalnego domu handlowego, nazywa się Świeykowski przez igrek i sprawia wrażenie, jakby dla pieniędzy nie cofał się przed niczym. W redakcji pracują trzy dziennikarki-polonistki; jedna z nich w zainteresowaniach podaje „astrologię, psychologię, a ostatnio nawet politykę”. Dla drugiej „dziennikarstwo to chaos, improwizacja i nagłe zmiany akcji”. Jednym ze stałych współpracowników jest też pan Stanisław z Kluczborka: namówiony przez Świeykowskiego, pisze, od kiedy przeszedł na emeryturę. Pisze też z nawyku: „kiedy był policjantem, musiał dużo pisać”; a trochę nim był, bo od 1978 roku służył w MO, a później w policji. Wydawca dobrze wie, czego chce, i wzoruje się na ogólnopolskim „Fakcie”. Problem polega na tym, że ”Kulisy” mają zasięg lokalny i kiedy już się przeczyta, że wskazany z nazwiska sąsiad zdradza żonę z młodszą panienką, przy okazji prowadząc dla narzeczonych przygotowanie do sakramentu małżeństwa w swojej parafii, trudno później rzecz wyprostować, bo o sprostowanie pomówienia nikt się nie zatroszczy, a pikantna wiadomość zostanie na długo w głowach i spojrzeniach sąsiadów mijanych na schodach, po których schodzi się długo, bo z czwartego piętra.

Popołudnie w Praszce, w środku tygodnia, jest leniwe i ciche. Na ulicach nie ma nikogo oprócz tych, którzy poszli na zakupy do Biedronki; młodzież siedzi na nielicznych ławkach pod swoimi blokami. Dopiero pod wieczór na ulicach pojawi się trochę więcej ludzi, idących do którejś z czterech pubów lub trzech pizzerii, albo zwyczajnie – na spacer.

Ja też wychodzę na spacer. Jest coraz ciemniej i chłodniej, mimo, że to prawie połowa lipca. Padało, trawa jest wilgotna od deszczu i rosy. Krążę powolnym krokiem człowieka, który nie ma nic do zrobienia; mijam zachód słońca, gapię się chwilę na odbicia złotofioletowych chmur w rzece – ale nie takiej prawdziwej, ze spienionym nurtem, wysokim brzegiem, piaszczystymi łachami, tylko małej, malutkiej rzeczce, zarośniętej trawami, w której woda zakrywa dorosłego mężczyznę tylko podczas powodzi, kiedy przelewa się przez most górą. To Wyderka, mniejsza z dwóch rzeczek płynących przez Praszkę. Druga rzeka to Prosna, którą można by dopłynąć aż do Zalewu Kamieńskiego, gdyby wsiąść przy moście w kajak. W 1860 roku Prosna była linią demarkacyjną pomiędzy Królestwem Polskim a Prusami; 1 września 1939 roku rano żołnierze Wojska Polskiego, ostrzelani przez niemiecki oddział, stacjonujący po drugiej stronie granicy-Prosny, wysadzili most graniczny. Mimo tego zajęcie Praszki trwało tylko kilka godzin; zaraz po spacyfikowaniu ludności Niemcy przerzucili przez rzekę własny most, zdolny wytrzymać czołgi i wozy pancerne, które pojechały w głąb kraju, zdobywać Wieluń.

Idę w pola. Niskie bloki znikają za moimi plecami. W Praszce jest niewiele bloków i żaden z nich nie przekracza wysokości czterech pięter. Bloki są wewnątrz Praszki; na jej obrzeżach coraz szerzej rozpościerają się małe osiedla willowe. Budują je ludzie, którzy mieli już dość harówy w jedynym dużym zakładzie produkującym w czasach świetności części hamulcowe do Kamazów, a później też różne części samochodowe, w zależności od kontraktu. Mieli dość, ziemi już nie mieli, cisnęli się z rodzinami w za małych mieszkaniach w blokach - pracę dostaje tu tylko ten, kto ma dobre układy – dlatego zaczęli wyjeżdżać do Niemiec, na saksy, do opieki, na budowy, do szklarni, sadów, warsztatów samochodowych – i wracali z pieniędzmi, z konkretną gotówką, z pełnym kontem. I budowali domy. W ciągu kilku lat Praszka poszerzyła się o dobre kilka kilometrów; zielone tabliczki na wjeździe i wyjeździe coraz częściej zmieniały miejsce, przesuwane przez bezrobotnych zatrudnionych na jedną fuchę przez Urząd Miasta.

Robi się coraz ciemniej, bo za „osiedlem willowym” nie ma jeszcze latarni. Dopóki świecą te przy ogródkach, widać jeszcze wyraźnie merdający psi ogon. Pies przypałętał się na ostatnim skrzyżowaniu: mały, rudy, z oklapłymi uszami, wesołym ogonem zadartym wysoko w górę, z obrożą. Zamierzał widocznie iść na spacer, ale nikt z jego właścicieli nie miał zamiaru ruszać się po jedenastej wieczorem z ciepłego mieszkania w wilgotne pola, oświetlone pomarańczową połówką księżyca wiszącego nisko nad horyzontem. Poszedł więc sam i postanowił przyłączyć się do mnie.

Idziemy asfaltową drogą, cykają świerszcze, sieć wysokiego napięcia buczy i trzeszczy. W świetle nielicznych latarni widać czarne plamy oleju na nowym asfalcie. Pies przebiega przez mój długi cień, wsadzając nos w trawy po jednej, potem po drugiej stronie drogi. Nic tędy nie jedzie, nie palą się żadne światła w oknach, wszyscy śpią. Księżyc wzeszedł trochę wyżej, oblewa żółtym blaskiem dojrzale prawie kłosy, chabry, które o tej porze nabierają przedziwnego odcienia, pola facelii – nowego wynalazku pszczelarzy. Na horyzoncie – las, jesteśmy na rozstajach, na których asfaltowa szosa zakręca i rozstaje się z nią węższa, piaszczysta droga, prowadząca przy małej brzezince do kilku odleglejszych gospodarstw. Za plecami mamy nocną panoramę Praszki: po prawej na skos widać dwie wieże starego kościoła, po lewej, prawie w polach – niższy dach nowego.
„Nowa parafia” wokół kościoła pod wezwaniem Świętej Rodziny powstała niedługo po tym, kiedy w 1987 r. w „Teleekspresie” prezenter podał, że w Praszce jest najwyższy odsetek rozwodów w stosunku do całej Polski. Arcybiskup częstochowski, Stanisław Nowak, pojechał wkrótce potem do Warszawy, na dywanik do kardynała Glempa. Kardynał zapytał go, co to za taka Praszka i dlaczego tyle tych rozwodów, i powiedział, że tak nie może być. Wkrótce po tej rozmowie została erygowana nowa parafia. Pierwszy kościół mieścił się w stodole na wzgórzu, zwanym Makowym. Idzie się do niego pod górkę i mija się stary żydowski kirchof, na którym Niemcy podczas wojny rozstrzelali jedenastu starych i chorych Żydów. Był to ostatni etap pogromu Żydów praszkowskich. Zaczęło się od spisu ludności, który skrupulatni Niemcy przeprowadzili cztery miesiące po zajęciu Praszki, w grudniu 1939 roku. Na cztery tysiące trzystu mieszkańców ponad tysiąc stanowili Żydzi. Mieli swoją synagogę, szkołę, bibliotekę, cmentarz. Najpierw ogolono im brody z jednej strony twarzy. Później nakazano chodzić rynsztokami. Jeszcze później ograbiono i zniszczono synagogę, a w 1941 roku utworzono getto. Młodzi i silni budowali drogę do pobliskiej miejscowości, używając kamieni z rozwalonego muru kirchofu. 12 sierpnia 1942 roku przeprowadzono selekcję mieszkańców getta: młodzi mężczyźni trafili na roboty w Niemczech, kobiety, dzieci i słabszych w ciągu 24 godzin wywieziono do Chełmna nad Nerem i zagazowano. Jedenastu rozstrzelano na miejscu, na żydowskim cmentarzu z macewami zwalonymi na kilka stosów pod resztkami muru. Wciąż tam leżą: na połamane, kamienne płyty z hebrajskimi napisami i wyrytymi lwami sypią się jesienią złote brzozowe i topolowe liście. Diaspora amerykańska, której przodkowie spoczywają pod tym cmentarnym gruzem, nie dysponuje funduszami pozwalającymi na odrestaurowanie cmentarza; na ich prośbę, popartą odpowiednimi argumentami, teren otoczył płotem z siatki proboszcz parafii na Makowym Wzgórzu. Przy wejściu pojawiła się metalowa, kuta brama z gwiazdą Dawida i ryglem, którą muszą otwierać właściciele psów, kiedy idą z nimi na spacer po górkach. Spadziste, niewielkie zbocze, porośnięte drzewami, kończy się właśnie stosami połamanych, omszonych płyt, i ciągnie się jeszcze niewielki kawałek, aż do tyłów garaży i budynków miejskich, niskich, parterowych baraków dla pracowników zieleni miejskiej, w których ogródkach piętrzą się połamane huśtawki i karuzele, kolorowy złom z praszkowskich placyków zabaw. Dawniej było to ulubione miejsce zataczających się meneli, wąchaczy kleju, a jeszcze wcześniej - satanistów; teraz teren jest nieco bardziej posprzątany, a ogrodzenie utrudnia dostęp nie tylko spacerowiczom, więc ilość tłuczonego szkła zaścielającego ścieżki nieco zmalała.

Od góry teren kirchofu kończy się zupełnie współczesną płytą poświęconą rozstrzelanym Żydom. Dawniej ścieżka prowadziła na górę koło płyty - na której kładło się dzikie róże, a w maju zawilce i konwalie - przez płaski kawałek pomarańczowej, gliniastej ziemi aż do lejów po bombach, porośniętych młodymi, czerwonymi klonami, a potem aż do starego sadu pełnego brzemiennych jesienią jabłoni, i jeszcze dalej, do sosnowego lasku, w którym najlepiej wychodziły ogniska i z którego widać drugą rzekę, Prosnę, płynąca od Gorzowa Śląskiego, odległego od Praszki o pięć kilometrów. W Gorzowie nad rzeką jest zakład; nazywa się „Armagor”. Przed „Armagorem” wody Prosny mają pierwszy stopień czystości; żyją w nich wydry i raki. Za „Armagorem” woda ma już drugi stopień czystości. Wydry i raki tego nie lubią.

Teraz jednak, wchodząc przez bramę z gwiazdą Dawida, nie da się dojść do lasku z widokiem na rzekę. Ścieżka wspina się na górę, jak dawniej pomarańczowa, ale druciana siatka płotu zagradza przejście na teren Kalwarii Praszkowskiej, ostatniej dumy i ukochania proboszcza parafii Świętej Rodziny, który patronom parafii postawił kościół i uznał, że to wystarczy, a sam zajął się sanktuarium fatimskim, a później – własnym i niepowtarzalnym praszkowskim sanktuarium Matki Boskiej Kalwaryjskiej, której obraz zasłaniany i odsłaniany jest przy fanfarze wygrywanej na trąbce podobno przez znanego muzyka, znajomego proboszcza. Proboszcz jest zresztą, jak ludzie gadają, siostrzeńcem arcybiskupa Nowaka.

Kalwarii i niskiego, brzydkiego, białego budynku z wielką figurą Chrystusa na dachu, czyli grobowca Pana Jezusa, z rozstajów nie widać. Dawniej tym w miejscu, które właśnie obwąchuje mój tymczasowy pies, stała potężna stara wierzba, pod którą zatrzymywały się samochody z parami szukającymi spokoju na szybki numerek. Kurestwo jest na równi z alkoholizmem plagą społeczną w Praszce. Warunki są sprzyjające – w okolicznych wsiach zbudowano w ostatnim dziesięcioleciu kilka wielkich budynków dyskotek (wcześniej były urządzane w remizach strażackich), zatrudniono DJ’ów grających ostre techno i ułatwiono trzynasto- i piętnastolatkom uczestniczenie w odbywającym się tam copiątkowym polowaniu, podstawiając specjalne autobusy, zbierające ludzi z okolicznych wiosek i dowożące prosto pod odrzwia imprezowni. Nawet kilkukrotne naloty policji w związku z powszechnie sprzedawanymi tam narkotykami nie zatrzymały młynów rozrywki. Zresztą nie tylko młode dziewczęta z dobrych praszkowskich domów mają szanse na swoją wielką przygodę. Mężatki nie chcą czuć się gorsze i często zdarza się, że w jednym, trzypokojowym mieszkaniu zameldowanych jest sześć osób, tworzących rodzinę, z których tylko dwie noszą to samo nazwisko i jest to zazwyczaj nazwisko dwójki dzieci z pierwszego małżeństwa właścicielki mieszkania. Jeden z bardziej spolegliwych mężów przemieszkiwał przez długi czas we własnej piwnicy, do której wypędziła go żona – hetera, na górę przychodząc tylko zagotować sobie herbatę albo skorzystać z łazienki. Żona była pochłonięta romansem z byłym milicjantem mieszkającym po sąsiedzku - poniewierającym swoją matkę-staruszkę aż do jej śmierci, który zresztą niedługo po tej śmierci zapił się na śmierć - i przymykała oko na takie dodatkowe zużycie wody.

Wracam do domu dobrze po północy. Jest cicho, latarnie świecą na pomarańczowo. Kilka lat temu miasto postanowiło oszczędzać na oświetleniu i po dwudziestej drugiej gaszono światła w całej Praszce. Teraz zmienił się burmistrz. Jest zimno, nad polami zaczyna się unosić lekka mgiełka i uśpiony krajobraz lśni pomarańczowawą, księżycową poświatą. Mgła zaokrągla kształty, wygładza je, otula – mimo, że księżyc jest coraz wyżej, pola i przydrożne drzewa widziane z oddali straciły ostrość, jakby dziecko bawiło się starą Practicą taty. Chłód przejmuje do kości, chociaż jest środek lipca. Do połowy drogi odprowadza mnie pies – echo moich szybkich kroków i jego pazurków, stukających o zniszczone płytki chodnika odbija się od niziutkich, dwupiętrowych bloków i niesie się daleko pustymi ulicami. Wszystkie okna są ciemne. Jest środa, jutro trzeba wstać do pracy. Jeśli ktoś jeszcze nie śpi, słyszy przez uchylone okno wszystkie kroki na ulicy, nawet dźwięk wydawany przez ocierające się o siebie nogawki moich dżinsów. Gdybym, idąc, rozmawiała przez telefon, mieszkańcy całej, długiej ulicy Mickiewicza, którzy mają mieszkania z oknami wychodzącymi na ulicę, byliby jutro w stanie powtórzyć z dokładnością co do jednego słowa wszystko, co powiedziałabym półgłosem do słuchawki. Pies rezygnuje, widocznie uznał, że to koniec spaceru; zatrzymuje się przy rosnących na środku trawnika. Oprócz moich kroków nie słychać już nic. Nawet kos, który urządza zazwyczaj nocne koncerty, tym, dziwniejsze, że nauczył się naśladować piszczenie pompki do roweru i skwapliwie to wykorzystuje, już nie śpiewa; zmarznięty i nastroszony, siedzi ukryty głęboko w liściach jarzębiny.

poniedziałek, 29 czerwca 2009

DRUT

Dezinformacyjny Raczej Uniwersytecki Tygodnik
Numer 0
red. naczelny: Maurycy Barański


To nie grzech. Trzeba tylko uważać na robaki.

Rozmowa z ojcem Eufrazym Liberą o moralnych aspektach jedzenia czereśni - str.11.

Powstaje nowy kompleks WC PATu!

Nowoczesny kompleks WC połączony z czytelnią i wyposażony w sprzęt audio powstaje przy ul. Gołębiej. "Miejsce zostało wybrane po długim namyśle, chodzi nam o integrowanie studentów PATu oraz UJ" - powiedział nam Xawery Indyczek, autor projektu architektonicznego. Jeszcze nie wiadomo, czy do realizacji zostanie dopuszczony kontrowersyjny pomysł umieszczenia wieszaczków na torebki na drzwiach damskich toalet. "Obawiamy się zarzutu dyskryminacji mężczyzn" - powiedział rzecznik prasowy projektu, Arkadiusz Michalski.

Zamordował promotora, a potem rzucił się z okna.

Dwa dni przed złożeniem pracy promotor powiedział mu, że powinien zmienić temat i napisać wszystko od nowa. Według relacji naocznych świadków Piotrek M., student piątego roku angelologii demograficznej zbladł, wyjął z kieszeni długopis i wbił go Zenobiuszowi N. w krtań. Potem podarł na strzępy wydruk i rzucił się z okna na dziedziniec. "Rozplasnął się w taką wielką dwójkę i nawet szlauchem nie dało się tego zmyć przed przybyciem policji" - zdradza naszemu reporterowi jeden z pracowników techniczych, Włodzimierz Olejnik, który chce pozostać anonimowy. Ciąg dalszy na str. 7.

"Neverdone" już na PAT!

Już od 1 lipca w nowym budynku PAT można będzie obejrzeć wystawę zdjęć kontrowersyjnego amerykańskiego fotografa polskiego pochodzenia. "Fotografie nigdy nie zostały zrobione, a wystawione puste ramy są symbolem inercyjności popkulturowej emowrażliwości kadrowania. Poza tym nie widać nagości" - napisał o "Neverdone" poczytny dziennik kulturalny "The Sun". Wystawa potrwa do 30 września.

"Sens bez siorbania"

Czasami wykładowcy zakładają słuchawki albo otwierają okno. Ale tak naprawdę mało kto wyrzuca za siorbanie. "Siorbię na każdym egzaminie i jestem już na czwartym roku" - mówi Adam Gruszka, student PAT. "Dawniej siorbanie było bardzo negatywnie postrzegane; teraz się to zmienia" - przyznaje Eugeniusz Grochówa, nauczyciel akademicki. Nasz raport "Czy jesteśmy bardziej liberalni 2009"


Ogłoszenia:

W dniach 32-34 czerwca odbędzie się XIII Konferencja Kreacji Filozoficznej: Między indyferentyzmem wczesnego heideggeryzmu a racjonalnym dyskursem epistemologicznym późnego Szlajermachera.

Koło Tegologiczne PAT zaprasza na dyskusję panelowo-destruktywną pt. "Czy Bonanzjusz z Fazis w swoim dziele "De" skłania się ku tryteramadawerianizmowi?"

czwartek, 18 czerwca 2009

Katolik nie pierze

Pytanie, jakie zostało postawione przez autora artykułu „Katolicki dziennikarzu! Odbiór!” brzmi: dlaczego nie ma katolickich dziennikarzy śledczych, piorących brudy Kościoła?

Katolickie? A jakie to?

Pierwsze skojarzenia z hasłem "media katolickie": „Radio Maryja”, „Telewizja Trwam”, „Nasz Dziennik”. Czasami jeszcze „Gość Niedzielny”, „Niedziela” i „Tygodnik Powszechny”.

Daliśmy sobie wmówić, że „katolicki” znaczy inny, oderwany od "rzeczywistego świata", zamknięty na własnym kościelnym podwórku święconym przed wizytą moralnie podejrzanego biskupa przez żądającego pieniędzy proboszcza, żeby przepędzić diabła tolerancji, postępu i lustracji. „Katolickie media” to takie, które poruszają się jedynie w obrębie spraw wiary. W inne sprawy nie powinny się mieszać; to nie ich działka. Przyklejenie im etykietki „katolickich” powinno sprawić, że uznamy je za „branżowe”: tak, jak „Elle-Decoration”, „Twój Dom”, „Murator” – nikt nie spodziewa się po tych tytułach śledczych reportaży o nadużyciach w budownictwie czy oszustwach dekoratorów wnętrz.

Kto napisze źle o biskupie

Co stoi na przeszkodzie, żeby „w lokalnych mediach katolickich jawnie wyśmiać antysemityzm proboszcza?” To samo, co nie pozwala lokalnym mediom nagłaśniać lokalnych afer politycznych i gospodarczych. Temat nie zostanie podjęty – lub zostanie skutecznie wyciszony – bo wszyscy są jakoś uwikłani w sprawę. Na jednej z konferencji dotyczących dziennikarstwa śledczego wstała pewna dziennikarka prasy lokalnej i opowiedziała długą historię starań ujawnienia poważnych nieprawidłowości w lokalnym samorządzie. Liczne i bezskuteczne próby nagłośnienia afery i zainteresowania nią „dużych mediów” o zasięgu ogólnopolskim zakończyły się zamknięciem gazety przez jednego z bohaterów afery, znającego, kogo trzeba było.

(Do)wolność słowa

Wolność słowa pozwala mówić o tym, o czym chcemy: ale nie nakazuje mówić. Wolność słowa nie gwarantuje, że na jaw wyjdą wszystkie kłamstwa sfery publicznej; raczej zachęca do żonglowania informacjami o tych kłamstwach. Zawartość naszego śniadaniowego muesli informacyjnego zależy od tego, która grupa czyjego interesu przeszła właśnie kurs żonglerki - albo tresury medialnego niedźwiedzia. Nasze przekonanie – albo przekonanie nas – że „media katolickie” powinny być głupiutkie, siermiężne, ubogie w treść, ciche, pokorne i w niczym nie mające żadnego interesu sprawia, że jesteśmy zirytowani i zdezorientowani, kiedy odkrywamy, że „katolickie” działają tak, jak wszystkie inne.

Afery na zamówienie

Czy „katoliccy” dziennikarze śledczy powinni specjalizować się w tropieniu afer w kurii, „wymiataniu spod dywanu”, pisaniu o alkoholizmie proboszczów i licznych dzieciach wikariuszy? Czy może raczej powinni zająć się preparowaniem i wywlekaniem brudów Urbana? Żądamy przecież, żeby media, które opatrzyliśmy etykietką „katolickie”, przestały serwować nam dobre, nudne i schematyczne wiadomości, a zamiast tego stały się kolejną areną walki. Walki o prawdę, rzecz jasna. My wiemy, co się dzieje. Na Kościele znamy się wszyscy, i to bardzo dobrze. Kościół to hierarchiczna struktura księży załatwiających własne interesy za pieniądze głupców, którzy jeszcze dają na tacę. Wierzący, niewierzący, niewierzący praktykujący, narzekający, zwalczający - kogo nie zapytać, od razu wymieni długą listę kościelnych brudów skutecznie zamiecionych pod dywan przez proboszcza, biskupa, przeora. Chcemy, żeby media powiedziały nam wprost, że mamy rację. Chcemy zobaczyć w ukrytej kamerze, jak proboszcz mizdrzy się do ministrantów. Chcemy posłuchać nagrania, jak biskup klnie w swojej kancelarii, a zakonnica – sekretarka proponuje mu seks za premię, bo chce kupić nowy, jedwabny habit. Nie chcemy myśleć o tym, że na miano afery w Kościele zasługuje historia naszej sąsiadki, która próbuje coraz głębszym dekoltem i płaczem w kancelarii parafialnej uwieść kolejnego wikarego. Nie zastanawiamy się, czy wynoszenie z placu budowy nowej plebanii wszystkiego, czego proboszcz nie przywiązał do łańcucha z dobermanem na drugim końcu, nie kwalifikują się do miana lokalnej afery kryminalnej. Albo, że propozycje załatwienia lepszego samochodu, rekolekcji na Lazurowym Wybrzeżu albo naprawy cieknącego dachu parafialnego kościoła w zamian za szybki, cichy i przeprowadzony bez zbędnych formalności ślub córki jednego z lokalnych potentatów to afera korupcyjna w Kościele. Chcemy na obiad krwistego steku przyrządzonego według naszego przepisu, który utwierdzi nas w przekonaniach podanych nam w medialnym muesli przy śniadaniu. Żądamy tego od dziennikarzy zatrudnionych w „mediach katolickich”. Tych, którzy wolą opisywać parafialne pielgrzymki, „wykorzystując Jana Pawła II jako dostarczyciela lidów”. Tych, którzy boją się wywołać publiczną dyskusję o chorym sektorze, wiedząc, nie doprowadzi do konstruktywnych zmian, ale narobi jeszcze więcej szkody, stając się korytem, przy którym napasą się do syta cudze interesy.

niedziela, 7 czerwca 2009

Branża

„Branża jest naprawdę otwarta. Rzecz jasna, nie dla wszystkich. Ale jak jest pani ładna, zgrabna, nie ma przeciwwskazań.”

Do branży łatwo wejść. Wystarczy odpowiedzieć na ogłoszenie zamieszczone w którymś z serwisów, w zakładce „praca”. Trzeba, oczywiście, znaleźć to odpowiednie. Nie różni się niczym od setki pozostałych; agencja fotograficzna ogłasza nowy nabór kandydatek na modelki. „To będzie twoja wielka przygoda.” Rekrutacja przebiega zwyczajnie: wysyłasz swoje dane – wiek, wymiary, dwa zdjęcia: twarz i sylwetkę. I czekasz.

„Wielka przygoda” zaczyna się od telefonu. Po drugiej stronie – niski męski głos. Niewyraźnie wymienia swoje nazwisko i równie niewyraźnie je powtarza. Upewnia się, że to ja wysyłałam zdjęcia. Spodobałam się, chcieliby ze mną współpracować. Praca oczywiście jest wyczerpująca, sesje trwają czasem do dwunastu godzin, ale firma zatrudnia tylko profesjonalistów, jest miła atmosfera. Mam małe doświadczenie – to świetna okazja, żeby wzbogacić swoje portfolio. I nie tylko portfolio. „Mogę pani zdradzić, że nasze najlepsze modelki zarabiają kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie” – dodaje mężczyzna, zniżając głos. Kojarzy się z pomrukiem niedźwiedzia.

Dowiaduję się jeszcze, że zdjęcia publikuje się w Czechach – „wie pani, tam łatwiej z przepisami”; że jeśli sobie zażyczę, będę w pełni anonimowa: nazwisk fotomodelek nie podpisuje się nazwiskami. Nie, nie wszystkich, oczywiście. Tych z branży. I zanim rozpoczniemy współpracę, muszę dosłać jeszcze jedno zdjęcie. Biustu. „Przecież musimy wiedzieć, czy się pani piersi nie rozjeżdżają, bo to potem na zdjęciach nieestetycznie wygląda” – tłumaczy mi zniecierpliwiony mój rozmówca. „Ostatecznie może pani być w koszulce, tylko żeby było widać kształt.” – ustępuje, i, zupełnie się nie przejmując tym, co mówię, dodaje jeszcze: „Nigdzie pani tyle nie zarobi. Na początek dostanie pani dwadzieścia tysięcy miesięcznie i dobre kosmetyki.” Poleca mi zadzwonić, jak już się zastanowię, i koniecznie dosłać zdjęcie piersi, bo inaczej nic z tego.

Ogłoszenie pojawia się jeszcze kilka razy. Później znika.
Dwadzieścia tysięcy nie chodzi piechotą.

środa, 3 czerwca 2009

Dwudziestolecie

„Pierwsze wolne wybory na Twarz Netii” – krzyczą billboardy. Plakaty pojawiają się tuż przed 4 czerwca. Ludzie od reklamy najwyraźniej uznali rocznicę za świetny chwyt. Mówi się o niej już od końca maja: w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego Lech Wałęsa spotyka się z krakowskimi studentami. „To nie Ojciec Święty obalił komunizm” – mówi – to ja”. Studenci komentują cicho: „Bolek”. Dwa tygodnie później, w dzień wyborów do Parlamentu Europejskiego, arcybiskup Kazimierz Nycz przypomina: „Nie byłoby upadku komunizmu bez Jana Pawła II”.

W krakowskim Muzeum Narodowym z okazji rocznicy pojawia się monitor, a na nim puszczany w kółko „fragment Szczepkowskiej”. Stoję obok dziesięć minut, a nieustannie powtarzająca się fraza „…skończył się w Polsce komunizm” – zaczyna męczyć jak muzyka dobiegająca z kiepskich słuchawek ubranego na czarno chłopaka, któremu obchody dwudziestolecia komunikatu Szczepkowskiej kojarzą się jedynie z miastem pełnym ochroniarzy premiera.

Kiedy ona, z loczkami i tym swoim uśmiechem patrzyła prosto w kamerę, podkreślając słowa ruchem głowy, miałam cztery lata, jak wszyscy z ostatniego rocznika, który pisał starą maturę. Z tego samego, który przez swoich historyków został wychowany w kulcie „Okrągłego Stołu”. Z tego samego, który nie zna swojej najnowszej historii. Nie zna, bo każdy jej uczestnik opowiada swój mały kawałek, a on z każdym powtórzeniem coraz bardziej się wygładza, aż zaczyna błyszczeć jak jeden z kamyków toczonych przez rzekę, które małe dzieci wyjmują z jej dna dla zabawy. Kiedy wyschnie, dalej będzie gładki, ale na wierzch wyjdą wszystkie rysy i skazy – ślady niewprawnego ociosywania.

Co wie o „pierwszych wolnych wyborach” pokolenie, o którym mówi się, że jest pokoleniem negacji, że nie ma autorytetów, że żywi się popkulturalną papką, że zapomniało, co to patriotyzm? Żyje sobie w spokojnej półświadomości historycznej, w złudnym poczuciu, że dla niczego nie musi już ryzykować. Nie szuka idei, ale dobrze płatnej pracy. Z okazji rocznicy dodaje na „Naszej-Klasie” obrazek z napisem: „4 czerwca 1989 upadła komuna. Na cztery łapy”. Nie liczy, czy wybory ’89 były wolne w całości, czy w jednej trzeciej. Wie tylko, że przyniosły czasy, w których nie wiadomo, na kogo głosować, bo zostali tylko historycznie skompromitowani kandydaci, a sama historia staje się wyborczą kartą przetargową z plasteliny, dowolnie formowaną przez różne grupy trzymające inne grupy. Za – nosy.

sobota, 30 maja 2009

Kdp! Czyli kibice do pióra

Rudy bandyta z pierwszego popatrzył na mnie ponuro, kiedy przechodziłam koło niego, spiesząc się na tramwaj. On nigdzie się nie spieszył, ćmił swojego paskudnego papierocha, stojąc, jak zwykle, dokładnie w wyjściu z bloku. Taki był przygaszony, że zwrócił moją uwagę. Sądząc po okolicznych malowidłach ściennych, jego drużyna przewaliła wczoraj mecz.

Te napisy, swoją drogą, wskazują na coraz wyższy poziom chłopaków uważających za sprawę honoru - albo, jak kto woli – akt heroizmu bieganie ze sprayem po takim na przykład Dąbiu. Więc mamy dowcipne „Cracovia prawie pany. Prawie robi wielką różnicę” albo lapidarne „Wisła Zwisła”. Graficzne efekty językowej zabawy w barwach zwycięzców Mundialu z 1998r. („Wiślicka-Wiślacka”) podziwiają mieszkańcy przynajmniej pięciu nowohuckich osiedli. Nawet upadek autorytetów, o którym od dawna już głośno, nie dotyka miłośników pięcioboju futbalistycznego. "Cracovia pany - jak powiedział Ojciec Święty" – czytamy, wychylając się w odpowiednim momencie z okna odpowiedniego pociągu.

Ten skok intelektualny nie dotyczy oczywiście "tych wstrętnych łysych, co to nic, tylko ćpają i potem pety mi rzucają na wycieraczkę" - jak określiła zaangażowanych w kampanię społeczną "Tylko głupi nie bierze" miłośników stadionowego kara-dwa-razy-do-roke pewna starsza pani. Oni mają na głowie interes. Tłumaczy to ową godną podziwu dbałość o branżową fryzurę oraz pokerową twarz. Skokiem intelektualnym zajmują się pomiędzy chwilami brutalnej trzeźwości sprayowi emeryci, którzy tyle już w życiu zebrali (oraz rozdali) doświadczenia, że mogą w spokoju zapisywać pożyczone od barmana karteluszki poezją.

piątek, 17 kwietnia 2009

Instytut Problemów Narodowych

Najczęściej kojarzony z lustracją, teczkami i politycznymi rozgrywkami. Powstał w 1999r. Mimo dziesięciu lat działania niewielu Polaków wie, czym naprawdę zajmuje się Instytut Pamięci Narodowej.

Medialna lekcja

Wszyscy wiedzą z telewizji, że IPN zajmuje się historią. Zdania są jednak podzielone w kwestii sposobu tego zajmowania się: nie do końca wiadomo, czy to jej „odkłamywanie” – czy „zakłamywanie”.
Tytuły prasowe mówią same za siebie.
„Wyborcza” pośród kilku ostatnich artykułów o IPN zamieściła zatytułowane: „IPN-owi szkodzi atakowanie Wałęsy” czy „Janusz Kurtyka kontratakuje teczką «Alka»”. Medialny przeciwnik „Wyborczej” – „Dziennik” tytułował teksty: „Kwaśniewski: nie byłem «Alkiem» IPN: byłeś”, „Żaryn: Wałęsa był współpracownikiem SB”.
Bardziej wyważone tytuły stosuje „Rzeczpospolita” („Kto chce zamknąć archiwa IPN”, „Jak Wałęsa dostał status pokrzywdzonego”); skrajne stanowiska zajmują: „NIE” („Instytutki”, „150 km pamięci narodowej”), „Polityka” („Zostało z SB”, „Narodowa czytelnia teczek”) czy „Gazeta Polska” („IPN nie zbierał haków”, „Atak na historyków IPN”).
Tytuły te nie dziwią opinii publicznej, która z zasady rzadko dziwi się czemuś z własnej inicjatywy. Nie dziwią też tych, którzy przyglądają się polskiej prasie uważniej – są potwierdzeniem obowiązujących linii programowych i doskonale oddają sympatie i antypatie związane z instytucją zajmującą się najnowszą historią i wyposażoną w uprawnienia śledcze.

Plusy (prawie) równe minusom

Sondaż dla programu „Forum”, wykonany przez TNS OBOP w kwietniu 2009r. pokazał, że 43% badanych negatywnie ocenia pracę IPN w roli lustratora twórców III RP. Pozytywnie o działalności wypowiedziało się 42%. Prawie równocześnie badania przeprowadziła Gfk Polonia: według nich 50% Polaków uważa, że IPN dobrze spełnia swoje zadania; przeciwnego zdania jest 41%.
Nie porównywano ocen z przynależnością polityczną.

IPN sam o sobie

„Do zadań Instytutu należy gromadzenie i zarządzanie dokumentami organów bezpieczeństwa państwa, sporządzonymi od 22 lipca 1944 r. do 31 lipca 1990 r., prowadzenie śledztw w sprawie zbrodni nazistowskich i komunistycznych oraz prowadzenie działalności edukacyjnej.” – czytamy na stronie internetowej IPN.

Obserwacje

O istnieniu IPN słyszał każdy dorosły Polak przy okazji lustracji księży, ekshumacji gen. Sikorskiego, a teraz - medialnej burzy wokół książki Pawła Zyzaka, kiedy IPN został wywołany do tablicy w związku z cudzą publikacją. Jednak niewiele osób orientuje się w działalności Biura Edukacji Publicznej Instytutu.

Tylko w kwietniu tego roku IPN organizuje na terenie całej Polski sześćdziesiąt cztery wystawy, dwadzieścia pięć warsztatów dla uczniów i nauczycieli, sto dziesięć różnego rodzaju spotkań, wykładów, prelekcji i lekcji.

Kontrowersje

Działalności Instytutu nieodłącznie towarzyszą kontrowersje. Nieodłącznie, ponieważ jednego elementu nie da się wyeliminować: jest nim człowiek, wyrastający w konkretnym środowisku, osadzony w historycznych realiach, dążący do swoich celów mniej lub bardziej uczciwie, sympatyzujący z określoną partią, opcją, organizacją, grupą interesu. Dlatego IPN przypomina naukowca, który wywołuje w laboratorium burzę z piorunami i w ten sposób uzupełnia okaleczony program edukacyjny. Do przyrodniczego zjawiska podejść obiektywnie i bez emocji jest łatwo: do historii najnowszej – trudno. Wciąż jeszcze żyją jej świadkowie, trudno przedstawić jedną wersję bolesnych dziejów powojennych i socjalistycznych.
Krytykując sposób ujawniania historii zawartej w aktach (casus Przewoźnika, Wielgusa, Kuronia, ostatnio Wałęsy) oskarża się IPN o wydawanie wyroków na podstawie dokumentów SB, które z zasady nie są obiektywne. Mówi się też o ryzyku związanym z bazowaniem na pamięci świadków: pamięć ludzka jest ulotna, a to, czego nie znajduje w swoich magazynach, potrafi podświadomie uzupełnić pod wpływem usłyszanych i przeczytanych słów. Nie zawsze prawdziwych.

[Publikowane w interia360.pl]

czwartek, 26 marca 2009

Chrześcijanie o pieniądzach

Kościołowi nie wypada mówić o pieniądzach – takie stanowisko prezentuje większość zabierających głos w publicznej dyskusji. Stawienie sprawy w ten sposób zniechęca chrześcijan do świadomego zajmowania się własnym budżetem. Skutki takiego postępowania są opłakane.

W 2000r. w Stanach Zjednoczonych Howard Dayton i Larry Burket założyli organizację o nazwie Crown Financial Ministries. To chrześcijańska inicjatywa, której celem jest pomoc w organizowaniu własnych finansów. Podstawą jest nauczanie Pisma świętego - o pieniądzach.

Skąd się biorą długi

Dayton i Burket poddali analizie zależności finansowe amerykańskich rodzin; przede wszystkim istotę oraz przyczyny zadłużania się. Wśród najczęstszych powodów znajduje się niewiedza, czyli brak umiejętności zarządzania pieniędzmi wynikający z krótkofalowego myślenia: „Jeśli czegoś chcę, muszę to mieć natychmiast”. Kolejną przyczyną jest niefrasobliwość, która stawia pod znakiem zapytania robienie oszczędności, by zrealizować konkretny zakup. Ostatni wymieniony powód to złe planowanie i brak kontroli nad wydatkami – konsekwencje braku prowadzenia pisemnego zestawienia wydatków i dochodów.

Do powstania długów prowadzą, według autorów programu, trzy wydatki: zakup mieszkania, samochodu oraz „spodziewane katastrofy”. Dayton ustalił, że udział wydatków na dom w budżecie nie powinien wynosić więcej niż 38%; w innym przypadku prowadzi do kłopotów finansowych.
Jeśli pary nie stać na mieszkanie, najczęściej w ramach kompromisu kupuje samochód. Nieprzemyślana decyzja i brak uwzględniania kosztów związanych z użytkowaniem samochodu prowadzą do zadłużenia większego, niż wynosi cena rynkowa samochodu po roku eksploatowania.
Trzecim wydatkiem prowadzącym do powstania długów są „spodziewane katastrofy” – czyli niespodziewane naprawy domu, wypadki czy kłopoty zdrowotne domowników - przez większość rodzin ignorowane do czasu ich wystąpienia.

Jak się ich pozbyć

Sposobem na uniknięcie długów jest sporządzenie i realizowanie budżetu domowego. Pisemny plan przychodów i wydatków pozwala racjonalnie rozplanować finansowe działania w kolejnych miesiącach.

„Nikt, kto ma zobowiązania finansowe nie jest wolny duchowo” – piszą autorzy na stronie internetowej projektu. Dayton podaje tam również opracowany przez siebie program dziesięciu kroków pozwalających wyjść z długów. Punkt pierwszy brzmi: „Módl się. Poproś Pana o wskazówki prowadzące do dnia bez długów.” Punkt ostatni: „Nie poddawaj się! Wyjście z długów to ciężka praca, ale wolność od zobowiązań jest warta tej walki.”

Dzieci i finanse

Innym ciekawym aspektem programu edukacji finansowej jest wychowywanie dzieci do umiejętności zarządzania własnymi pieniędzmi i rozsądnego planowania wydatków wraz z ponoszeniem konsekwencji swoich działań. Jednym z pierwszych „ćwiczeń” jest wręczenie dziecku potrójnej skarbonki: jedna część jest przeznaczona na wydatki, druga na oszczędności, trzecia – na jałmużnę. O jałmużnie autorzy strony mówią tak: „Wytłumacz dziecku, że dawanie związane jest z otrzymywaniem Bożego błogosławieństwa i wyraża nasze poddanie się Bożej woli. Postaraj się pokazać mu jak wykorzystywane są pieniądze, które oddajecie jako jałmużnę kościołowi. Warto, by dziecko miało okazję porozmawiać z osobami, które dostały wsparcie. Nawet jeśli nie będzie to łatwe, ta rozmowa może wywrzeć wpływ na całe jego późniejsze życie.”

Crown w Polsce

W 2008 r. Edukacja Finansowa Crown zaczęła funkcjonować w Polsce. Prawne możliwości działania organizacji stworzyła umowa o współpracy podpisana przez Ruch Nowego Życia oraz Crown Financial Ministries. Program zakłada współpracę ze wszystkimi, którzy chcą poznać, stosować i nauczać Bożych zasad zarządzania finansami.

sobota, 28 lutego 2009

Rosja. Wersja demo

Najgorszy z możliwych ustrojów (Arystoteles)

Demokracja: ustrój, w którym źródłem władzy jest wola większości obywateli. Na dodatek ta większość respektuje prawa mniejszości.

Demokracja parlamentarna: ustrój jak wyżej, zagwarantowany konstytucyjnie.
(Wyjątek – Izrael)

Demokracja liberalna (według Locke’a i Milla): prawo jest jawne, a rząd stosuje się do jego zaleceń, dając obywatelom sporo wolności: mogą swobodnie wypowiadać swoje poglądy, także niepopularne, mogą się równie swobodnie zrzeszać w różne grupy, unikając przy tym dyskryminacji ze względu na cokolwiek. Wybory są wolne i uczciwe.

Tradycja bizantyńska: demokracji mówimy stanowcze „Niet.”


Rok 1797: car Paweł I pisze: "Imperator Wszechrosyjski jest monarchą samowładnym i nieograniczonym. Posłuszeństwo należne Jego władzy najwyższej, nie tylko z bojaźni, ale i wobec sumienia, sam Bóg nakazuje".

Rok 1905: car Mikołaj II zapoczątkowuje zmiany ustrojowe w państwie, wydając pod wpływem delikatnych sugestii „manifest październikowy”. Obiecuje w nim poszanowanie dla podstawowych wolności obywateli, utworzenie rządu z premierem oraz dwuizbowy parlament.
Premier Stołypin, zanim zostanie zamordowany, wprowadzi represje dla opozycji.
Izba wyższa – Rada Państwa – jest powoływana przez cara. Izba niższa – Duma Państwowa – pochodzi z wyborów; pierwszą car rozwiąże już w 1905 roku. Dłużej przetrwa w trzecim składzie: są to w większości ludzie cara.

Podczas rewolucji lutowej car abdykuje na rzecz brata, z którego rąk - po jednym dniu - władzę przejmie Tymczasowy Komitet Dumy.

Tymczasowe próby zmiany ustroju


Po trzech dniach Tymczasowy Komitet ogłasza swój tymczasowy program: amnestię, demokratyczne wybory do Zgromadzenia Ustawodawczego, wolność prasy, swobodne działanie stowarzyszeń i partii politycznych, zniesienie kary śmierci.

Po sześciu dniach Tymczasowy Komitet dokonuje aresztowania rodziny carskiej.

W kwietniu wraca ze Szwajcarii Lenin, we wrześniu Tymczasowy Komitet ogłasza nowy, republikański ustrój. Na listopad są wyznaczone wybory. Partie demokratyczne wchodzące w skład rządu zostają rewolucyjnie zdominowane przez partię bolszewicką: władzę przejmuje Tymczasowy Rząd Robotniczo-Chłopski, czyli Rada Komisarzy Ludowych z Leninem na czele.

Powrót do tradycji


Trzy dni później Rada Komisarzy Ludowych ogłasza „Dekret o prasie”, czyli dekret o powrocie cenzury sprzed pół roku. Powstaje CzK, czyli organ represji politycznych, a powołany w wyniku wyborów parlament zostaje rozpędzony już po pierwszym zebraniu.

W grudniu 1922r. powstaje Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Pomysłodawcą są władze Rosyjskiej Komunistycznej Partii. By był widoczny krok naprzód w rozwoju ustrojowym, funkcję cara przejmuje sekretarz generalny z władzą wykonawczą i sądowniczą. Władza ustawodawcza nie ma takiego znaczenia, by ją przejmować.
Pierwszym szefem rządu ZSRR zostaje Lenin.

Nowoczesna tradycja: demokracja totalitarna

Trzy lata później, po śmierci Lenina oraz zastosowaniu kolektywizacji i terroru, ustrój republikański zmienia się samoistnie w demokratyczno-totalitarny. Stalin, gdy już zostaje dyktatorem, ma dostęp do nieograniczonej władzy i ważniejsze rzeczy na głowie, niż prosta zmiana ustroju.

Na cześć Stalina - trzy rzeczy na „S” : strach, oskarżenia o sabotaż i szpiegostwo.
Bohater związkowy: Morozow.

1936r.: nowa (stalinowska) konstytucja. Podejrzenie o sfałszowanie wyborów na Białorusi i Ukrainie trzy lata później jest bezpodstawne. Te wybory od początku były zaplanowane jako fikcyjne.

Stalin się mylił. Ale i w tym miał rację


W 1956 roku, trzy lata po śmierci Stalina, Chruszczow wytyka publicznie jego błędy. Pierwszy sekretarz Nikita nowelizuje kodeks karny, znosi terror i wprowadza nowe prawa pracownicze, jednocześnie każąc strzelać do strajkujących. Głosi hasło współistnienia dwóch systemów.

W 1964r., na skutek spisku, Chruszczow traci władzę na rzecz Breżniewa (który zasłynie z „polityki zastoju”).

W 1985r. władzę obejmuje Gorbaczow; próbuje wprowadzać demokrację, nie rezygnując z rządów partii. Uwalnia więźniów politycznych i łagodzi cenzurę, czym przyczynia się do pluralizmu partyjnego.

W republikach robi się gorąco – coraz głośniejsze są żądania praw narodowych. Pod koniec sierpnia 1990r. parlament pod dyktando Jelcyna zakazuje działalności KPZR. 8 grudnia Ukraina i Białoruś podpisują się pod aktem likwidacji ZSRR, a Jelcyn zostaje prezydentem Federacji Rosyjskiej. Niecałe trzy tygodnie później Gorbaczow podaje się do dymisji, czym kończy istnienie ZSRR.

Rosyjska kosmetyka: nie KGB, a FSB. Nie car, a prezydent.

Po rezygnacji Gorbaczowa, w grudniu 1999, funkcję prezydenta – zgodnie z nową konstytucją – zaczyna pełnić Putin, szef m. in. FSB, były pracownik KGB, „dyplomata” w NRD. Dwa razy zwycięża w wyborach prezydenckich, później zostaje premierem. Oskarżany przez politologów i dziennikarzy (skądinąd co jakiś czas skutecznie uciszanych) o postępujący autorytaryzm stara się wszelkimi sposobami zyskiwać zwolenników; nieprzekonanych informuje o swoim niezadowoleniu (Jukos). Wysłannicy Putina nadzorują działalność władz lokalnych.

Zorganizowana wokół Putina partia – Jedna Rosja –jako swój program polityczny podaje wspieranie jego inicjatyw.

Jak mówią rosyjscy dziennikarze - za Putina demokracja w Rosji kwitnie. W wersji demo.

wtorek, 17 lutego 2009

Potrzebni

„W mediach katolickich brakuje profesjonalizmu” - powiedział ks. Zygmunt Kosowski, dyrektor Wydawnictwa św. Stanisława BM. Dodał, że Kościół nad tym pracuje, tworząc nowe kierunki studiów, które wykształcą profesjonalnych dziennikarzy.

Mówił to podczas dyskusji panelowej "Kościół a media, media a Kościół", która toczyła się 16 lutego, w Centrum Jana Pawła II w Krakowie, przy okazji wydania nowej książki rzecznika krakowskiej kurii, ks. Roberta Nęcka. Oprócz ks. Kosowskiego i ks. Nęcka brał w niej udział Witold Bereś, producent filmowy, oraz Witold Gadowski - były dyrektor TVP Kraków. Dyskusję prowadził dziennikarz "Gazety Wyborczej" - Rafał Romanowski.

„Katolicki – czy po prostu: uczciwy?”

- zapytał Witold Gadowski . Zastanawiał się, czy zamiast o dziennikarzach katolickich nie należy zacząć mówić o dziennikarzach – katolikach, umiejących bez patosu pokazywać świat z punktu widzenia katolika, nie wykorzystując Jana Pawła II jako "dostarczyciela lidów". "Katolicki styl przeszkadza mi w przyjęciu treści" - powiedział.

Ks. Nęcek dodał, że Kościół zaprzepaścił szansę na utworzenie ogólnopolskiego katolickiego dziennika. Wszyscy jednak zgodzili się, że tworzenie takiego dziennika mijałoby się z celem: trafiałby tylko do niewielkiej, zadeklarowanej grupy wierzących.

Lepszym rozwiązaniem - według Witolda Beresia - jest upowszechnianie idei chrześcijańskich przez profesjonalne i wartościowe artykuły publikowane w istniejących mediach. Nie trzeba przy tym mówić wprost o Bogu. Wystarczy zamiast Dody, która stała się ikoną propagowanej przez media „kultury niższej” zaprosić do programu ludzi, którzy mają coś społecznie istotnego do powiedzenia.
To odstępstwo od modelu "dziennikarstwa katolickiego", które w podejmowanej tematyce nie wykracza poza sprawy wiary. "Nie można mówić o dziennikarstwie katolickim, tak, jak nie ma sensu mówienie o muzyce chrześcijańskiej" - powiedział ks. Kosowski.

Trzy zasady dobrego dziennikarstwa

Jakie powinno być dziennikarstwo uprawiane przez katolików? Według ks. Nęcka zakłada ono po pierwsze zgodność słów z czynami, co budzi zaufanie wśród czytelników. Po drugie, jego podstawą jest uczciwość i kompetencja - dzięki temu unika bylejakości. Po trzecie - dziennikarzem powinna kierować chęć udzielania się dla dobra wspólnego, nie tylko prywatnego. Rzecznik przypomniał też, że najniższym pułapem ewangelizacji jest propagowanie kultury.

Zadaniem dziennikarza-katolika jest nie tylko edukacja w kontekście wiary, ale propagowanie wartości, podnoszenie poziomu debaty publicznej, pogłębianie jej; poruszanie trudnych kwestii. W programach robionych przez wierzących dziennikarzy możliwe jest to, czego gdzie indziej się nie spodziewamy: da się przyprzeć polityka do muru i pytać go o głębsze kwestie, o prawdziwe poglądy, aż do obnażenia jego nicości lub wielkości - zgodzili się Bereś z Gadowskim.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

Wtorek i niedziela

Władza prezydenta i wybory prezydenckie w USA i w Polsce. Komentarz do konstytucji (obu)


Żeby stać się prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej, wystarczy wygrać wybory i w odpowiednim momencie powiedzieć:
"Obejmując z woli Narodu urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, uroczyście przysięgam, że dochowam wierności postanowieniom Konstytucji, będę strzegł niezłomnie godności Narodu, niepodległości i bezpieczeństwa Państwa, a dobro Ojczyzny oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem".

Wybory są bezpośrednie. W ostatniej turze - teoretycznie - głosują wszyscy.


Żeby stać się prezydentem Stanów Zjednoczonych, wystarczy wygrać wybory i mieć wolne 20 stycznia w południe, żeby powiedzieć:
"Ślubuję uroczyście urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych wiernie sprawować oraz konstytucji Stanów Zjednoczonych dochować, strzec i bronić ze wszystkich swych sił".

Wybory są pośrednie, a wybrani elektorzy mają ręce pełne roboty i kartek.


Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej jest najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej; czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium.

Prezydent Stanów Zjednoczonych sprawuje władzę wykonawczą.

Prezydent RP jest w czasie pokoju najwyższym zwierzchnikiem Sił Zbrojnych RP.
W czasie wojny mianuje Naczelnego Dowódcę Sił Zbrojnych. Robi to na wniosek premiera. Również na wniosek premiera zarządza mobilizację i użycie Sił Zbrojnych.

Prezydent Stanów Zjednoczonych jest głównodowodzącym armii i floty Stanów Zjednoczonych. Zdarza mu się także dowodzić policja stanową. Nie musi czekać na niczyj wniosek.

Może też żądać od każdego kierownika resortu pisemnej opinii w jakiejkolwiek sprawie, związanej z zadaniami jego urzędu.

Prezydent RP może za to nadawać ordery, tytuły, stopnie wojskowe i odznaczenia.

Mianuje też i odwołuje pełnomocnych przedstawicieli Rzeczypospolitej Polskiej w innych państwach i przy organizacjach międzynarodowych.

Prezydent Stanów potrzebuje do tego rady i zgody Senatu, za to obsadza też sędziów Sądu Najwyższego oraz wszystkich innych funkcjonariuszy Stanów Zjednoczonych urzędy utworzone ustawą.

Prezydent Stanów Zjednoczonych powinien od czasu do czasu kierować do Kongresu orędzie o stanie Państwa.
Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej może zwracać się z orędziem do Sejmu, do Senatu lub do Zgromadzenia Narodowego. Sejm, Senat lub Zgromadzenie Narodowe nie może nad orędziem dyskutować.


Akty urzędowe Prezydenta Rzeczypospolitej wymagają dla swojej ważności podpisu Prezesa Rady Ministrów, który przez podpisanie aktu ponosi odpowiedzialność przed Sejmem.

Prezydent Stanów Zjednoczonych nie ma takich problemów.


W razie nadzwyczajnych okoliczności prezydent Stanów Zjednoczonych może zwołać obie izby lub jedną z nich.

Prezydent RP może w sprawach szczególnej wagi może zwołać Radę Gabinetową.
Może też sobie powoływać i odwoływać szefa swojej kancelarii.


Prezydent Stanów zostaje usunięty z urzędu w razie postawienia przez Izbę Reprezentantów w stan oskarżenia i skazania za zdradę, przekupstwo lub inne ciężkie przestępstwa albo przewinienia.

Prezydent Rzeczypospolitej za naruszenie Konstytucji, ustawy lub za popełnienie przestępstwa może być pociągnięty do odpowiedzialności przed Trybunałem Stanu.


Prezydenta Stanów Zjednoczonych wybiera się we wtorek.
Wtorek jest dniem roboczym.

Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej wybiera się w niedzielę.
Niedziela jest dniem wolnym od pracy.

środa, 21 stycznia 2009

Ribben-Młotow

Z cyklu: „Bohaterowie podręczników”.

Jest 1932r. ZSRR zawarł właśnie traktaty o nieagresji z Francją i Polską.

Siedem lat tłustych?

Rok 1939r. W nocy z 23 na 24 sierpnia w Moskwie minister spraw zagranicznych Niemiec von Ribbentrop oraz ludowy komisarz spraw zagranicznych ZSRR Mołotow podpisali pakt o nieagresji. Niemcy i ZSRR miały na jego mocy nie występować przeciwko sobie, nie wspierać państw stępujących zbrojnie przeciw sygnatariuszowi i nie przystępować do ugrupowania państw podejmujących działania przeciwko drugiej stronie paktu.
Już w 1941 roku ZSRR złamał ten pakt.

Istotniejszy dla Polski był drugi protokół, utajniony, którego istnieniu Związek Radziecki zaprzeczał, póki sam istniał. Zawierał ustalenia podziału Europy środkowo-wschodniej pomiędzy sygnatariuszy paktu oraz granicę stref ich wpływów na obszarze Polski wzdłuż linii Narwi, Sanu i Wisły.

Wolne ręce w sprawie polskiej

W konsekwencji Niemcy mogły rozpocząć wojnę z Polską bez obawy, że wesprze ją ZSRR.

Wojska radzieckie mogły spokojnie wkroczyć do Polski 17 września 1939r.
Specjalność ZSRR – fikcyjne wybory – stały się rzeczywistością po wkroczeniu Armii Czerwonej; zajęte obszary – zgodnie z wynikami głosowania – wcielono do republiki białoruskiej i ukraińskiej.

ZSRR: po stronie wygranych

Towarzysz Wiaczesław Mołotow, urodzony w 1890r.
Od 1926 roku członek Politbiura. Po śmierci Lenina poparł Stalina. Dzięki temu został premierem Związku Radzieckiego już w 1930r. Szczególnie gorliwie realizował stalinowski projekt wielkiej czystki.
W maju 1939r. zastąpił Litwinowa, dotychczasowego komisarza spraw zagranicznych, podobno prozachodniego.
Sześć dni po pakcie z Niemcami podpisał kolejny: tym razem będący już faktycznym, czwartym rozbiorem Polski.
Emerytowany w 1961 roku.
Zmarł, kiedy do stu lat brakowało mu czterech.

III Rzesza: główny przegrany

Nazista Joachim Ribbentrop, urodzony w 1893r., od 1925r. von Ribbentrop, kupiec.
Od maja 1932r. w NSDAP.
Od września 1936r. – SS-Obergruppenfϋhrer.
Od 1938r. - minister spraw zagranicznych.
Przekonywał Hitlera, że nie warto dotrzymywać międzynarodowych zobowiązań, bo Wielka Brytania jest nieprzygotowana do wojny.
Trzy lata młodszy od Mołotowa, żył od niego o czterdzieści trzy lata krócej.
Stracony według orzeczenia sądu w Norymberdze piętnaście lat przed odejściem Mołotowa na emeryturę.