wtorek, 4 maja 2010

Sztuka na kopy

Żyjemy w epoce domorosłych copywriterów.
Kopyrajterów, chciałoby się napisać. Jest ich przecież na kopy.

Efekty ich pracy otaczają nas, osaczają i odciągają od oszczędzania. Nie oszczędzają za to naszych mięśni międzyżebrowych. Tych od śmiechu.
Taki przykład ogłoszeniowej prozy można znaleźć, kiedy jedzie się do Warszawy przez Janki. I przez Raszyn. W Raszynie bowiem mieści się firma produkująca sprzęt użyteczności publicznej. I reklamuje się tak: „WC-chatka. Najtańsza wypożyczalnia toalet”.

Czasami proza zahacza o poezję. Przykład? Ależ proszę: „Witaj, szkoło! Dentysta na wesoło – gaz rozweselający”. Co za fantastyczny pomysł! Doprawdy, można umrzeć ze śmiechu.
Gdzie indziej – smaczny rym reklamy artykułów mięsnych: „Naturalna nowość – kiełbasa juhasa”.
Mniej poetyckie „Atrakcyjne końcówki” to reklama sklepu odzieżowego. Jest też firma usługowa, która na warszawskich słupach ogłoszeniowych deklaruje swoje poświęcenie dla klienta: „Pranie dywanów – my mamy to we krwi”.
Au.

Interesujące są odniesienia biblijno-mitologiczne. Producent węży ogrodowych umieścił swoje produkty w towarzystwie sympatycznej modelki i opatrzył hasłem: „Węże, które kuszą”. Nie kusi natomiast reklama domu noclegowego o wdzięcznej i niespodziewanej nazwie… HADES. Więc zamiast korzystać z usług tego zaskakującego konkurenta poczciwego Morfeusza, lepiej odwiedzić całodobową cukiernię. Na przykład tę reklamującą się tak:
„Cukiernia Landrynka. Wódka, piwo, wino”.

Po tej wizycie staniemy się o wiele bardziej wrażliwi na przejawy kopy-sztuki. Albo raczej: kopy-sztuczek. Może nawet sami zaczniemy coś kop(i)ować, albo kopać. Byle nie leżącą martwym bykiem reklamową wenę. Ale poczekajmy cierpliwie; ktoś w końcu pójdzie po PR do głowy i założy Niewielką Akademię Sztuczek Reklamowych. W skrócie.

[Publikowane w Krakowskim Magazynie Sztuki Niszowej]

środa, 3 marca 2010

Sztuka nie szuka

Wybrałam się na zakupy do osiedlowego sklepiku. Pogoda była piękna, niebo upstrzone gdzieniegdzie małymi białymi chmurkami, wyglądającymi jak owieczki pędzone na błękitne hale. Słońce oświetlało te chmurki, osiedlowe drzewa, ponure ściany bloków z wielkiej płyty… i szyld.
Właśnie – szyld.
Mówię wam, ten szyld to była sztuka niszowa, jak nic!

Żółte tło, niebieskie litery: prosty, postpeerelowski krój czcionki. PRIMA. „Prima” po łacinie to „pierwsza” - i ten szyld wyglądał tak, jakby faktycznie sklep był pierwszym na osiedlu. W słońcu - aż rwał oko.
Naprawdę.

Z ciekawości przeszłam się jeszcze po okolicy, szukając innych artefaktów (artefakt: przedmiot nie występujący w naturze, sztuczny wytwór).
I znalazłam.

Na przykład – szyld warzywniaka, nazwanego z polotem „Kartofelek”. Na szyldzie ów kartofelek, przedstawiony na sposób surrealistyczny. Czysty artefakt. Takie kartofelki nie istnieją w naturze. Zaręczam.
Nieco dalej – restauracja „Łyżeczka smaku”, z prześliczną łyżeczką – towarzyszką niedoli kartofelka – w charakterze wizualizacji nazwy tego baru, na oko - piątej kategorii.
Po drodze – sklep o praktycznej nazwie „Wszystko po 4 i nie tylko”. Cztery złote, nie sztuki, choć zapchana do niemożliwości witryna sugeruje, że jednak to drugie. Właściciel, zamiast na szyld, postawił na wystawę. A raczej – na wystawie postawił wszystko, co wystawienia wymagało w celu komercyjnym. Prawdziwa kopalnia niszowych artefaktów. Oczy na sprężynach, szczęka wampira (najnowszy krzyk mody), poduszki z pluszu w założeniu przypominające koty, chociaż każdy porządny kot obraziłby się śmiertelnie, gdyby próbować go porównywać.

Koty, na szczęście, nie zwracają uwagi na szyldy. Nie muszą. Nie interesują ich artefakty, ale fakty, i najlepiej, żeby pachniały wątróbką. Nawet wspaniałe szyldy sklepów mięsnych, z urodziwą świnką, przyozdobioną zazwyczaj czerwoną kokardką, idącą na rzeź z uśmiechem od ucha do ucha na sympatycznym ryjku, nie przyciągną ich uwagi tak, jak zajączki puszczane z okna przez czterolatkę z parteru.

Zostawcie więc kotom przesiewające się przez gałęzie promienie słońca. Przyjrzyjcie się szyldom w sąsiedztwie. Nie tym sieciowym, robionym przez grafików. Tym domowym, produkowanym przez domorosłych twórców artefaktów metodą prób i – nieco częściej – błędów. Przydrożne szyldy warsztatów samochodowych, malowane resztką bordowej olejnej od płotu z zeszłej wiosny na masce samochodu sąsiada, co to poszedł na złom; starannie wyklejane zjadliwie zielonymi literkami na pomarańczowej dykcie reklamy najlepszego elektryka w okolicy; damskie główki w witrynach zakładu fryzjerskiego, którym dla higieny psychicznej lepiej nie przyglądać się, gdy jest ciemno.
Ta sztuka nie zginie; ma się dobrze. Umościła sobie wygodne gniazdko w niszy kiczu i artystycznych ambicji. Zerka stamtąd na nas przymrużonymi ślepiami, obmyślając kolejne Kefirki.

[Publikowane w Krakowskim Magazynie Sztuki Niszowej]

sobota, 9 stycznia 2010

Ekorekiny

Ekorekiny

Mężczyźni swobodnie czujący się w garniturach i pod krawatem. Eleganckie stoiska. Długonogie hostessy w krótkich spódniczkach. Szał ciał i pieniędzy. Śmietanka ekobiznesu.
Podchodzę do stoiska pewnej warszawskiej firmy. Przy stoliku pięciu panów w szarych garniturach, przy kawie i ciasteczkach.
- Czy mogłabym rozmawiać z kimś z działu marketingu?
Od stolika podnosi się jeden z szarych garniturów.
- Niestety, proszę pani, nie ma nikogo z działu marketingu. Jest za to pięciu dyrektorów. Proszę sobie któregoś wybrać – mówi i spogląda na moje nogi.
Tak. Ja też jestem hostessą w krótkiej spódniczce. I szukam firm chętnych do rejestracji w pewnym branżowym portalu. Rejestracja jest bezpłatna, moje nogi – całkiem niezłe, a do końca dnia targowego godzina, więc panowie dyrektorowie znajdują chwilę na niewinną rozrywkę.
- Zazwyczaj robią to moi pracownicy – mówi dyrektor numer pięć, z ochrypłym głosem, jakby jego kariera polegała na przekrzykiwaniu maszyn do obróbki odpadów na przemian z oddawaniem się nałogom spożywczo-tytoniowym. - Ale właściwie ja też mogę wypełnić pani tę ankietę. Proszę siadać. Kawy?

To dwudziesta pierwsza edycja Międzynarodowych Targów Ochrony Środowiska, więc stali bywalcy dobrze wiedzą, jak rozłożyć sobie obowiązki i przyjemności.
Dwa pierwsze dni poświęca się na ubijanie grubej zwierzyny. Spotkania z przyszłymi partnerami biznesowymi, promocja własnej firmy. To nie są targi, na których sprzedaje się ekologiczne długopisy albo torby. Z rzeczy nie będących gadżetami do wzięcia powodzeniem cieszy się niepasteryzowane piwo. Trochę gorzej idzie pani sprzedającej ekologiczną pastę do czyszczenia prawie wszystkiego. Czego nie czyści, nie wiadomo.

Nie wiadomo również, dlaczego czerwone krawaty cieszą się największym powodzeniem. Zaraz za nimi w klasyfikacji znajdują się szarawo-błękitne krawaty w paski – zwane czasami „krawatami lidera”. Nie spotykam nikogo w czarnym garniturze; ekośmietanka wolałaby pewnie zrezygnować z udziału w targach, niż zepsuć swój biznesowy image. Trochę bardziej urozmaicone są stroje kobiet – zwłaszcza hostess. Te ostatnie noszą to, co wymyślili dla nich firmowi spece od reklamy: pomarańczowe szpilki i granatowe mundurki (to PGNiG), szarfy z nazwą wydawnictwa, wyzywające ciuszki, które mają przyciągnąć uwagę do nowych, na oko nudnych rozwiązań technologicznych. Hitem są cztery długowłose hostessy, odziane w coś, co zapewne miało być seksownymi kombinezonami, ale wygląda, jakby firma po namyśle postanowiła na nich zaoszczędzić. W efekcie cztery niebrzydkie dziewczyny paradują w białych, obcisłych śpioszkach z zieloną kokardką nad pośladkami, na których widać napis: „Ciepło z natury”. Przypadają do gustu operatowi pewnej stacji telewizyjnej; robi długie ujęcie, kiedy idą, ramię w ramię, targową alejką.

Po południu można zobaczyć zmęczone hostessy, jak przysiadają stadkiem na mniej widocznych schodach albo parapecie. A jest gdzie się schować przed gwarem rozmów, szuraniem stóp, buczeniem i warczeniem ekomaszyn: targi odbywają się w pięciu sporych pawilonach, połączonych schodkami i zacisznymi antresolami. Można przysiąść na chwilę w pobliżu wodopoju, czy raczej – kawopoju, na kanapie postawionej w charakterze reklamy przez pewną firmę meblarską. Ale to raczej miejsce dla nosorożców biznesu, nie dla wróbli, więc wróble w krótkich spódniczkach i szpilkach przysiadają na swoich parapetach, rozglądając się nerwowo: może kocim krokiem nadchodzi menedżer, który jest odpowiedzialny za ich wypłaty?

Na szczęście nie przyjechałam jako „hostessa regularna”. Moja rola jest troszkę inna – tłumaczy mi Aneta, szef działu promocji, kiedy przychodzę do biura firmy na tydzień przed wyjazdem. Mam iść z biznesową wizytą do firm, które wcześniej starannie wybrał Wojtek – szef nowego portalu, i zachęcać do bezpłatnej rejestracji.
- Pamiętaj, kluczowe jest słowo „bezpłatna” – dodaje Asia, która będzie robić to, co ja. Na co dzień pracuje w dziale administracji.
Wszystko na pozór wydaje się proste: mam wyglądać w miarę elegancko, znaleźć na targach stoiska firm z listy Wojtka, przekonać ich marketingowca, że oferta jest świetna. Przepraszam: bezpłatna.
Słowo „bezpłatna” okazuje się kluczowe: niektórzy od razu decydują się na rejestrację. Inni pytają: „Gdzie jest haczyk?” „Kiedy przyjdzie faktura?”.

Z godziny na godzinę opowiadanie o portalu, który oglądałam wnikliwiej może ze dwa razy, idzie mi coraz lepiej. Aneta postawiła na moją kreatywność. A kreatywność wzrasta lub maleje w zależności od tego, z kim rozmawiam. Kiedy przychodzę do firmy, która jest nieduża, nowa na rynku, jeszcze bez rozgłosu, pracownicy są nastawieni pozytywnie, chociaż obawiają się ukrytych kosztów. Są też zwyczajnie mili. Przeważnie na stoisku spotyka się szefa, jego córkę, wspólnika. Nie mają zbyt dużo personelu, albo zwyczajnie – mały budżet reprezentacyjny. Kolejny etap w rozwoju firmy – średnia, z sukcesami, dłużej na rynku, z działem marketingu: rozmawia ze mną odziany w szary garnitur pośledniejszego gatunku marketingowy szef. Jest ostrożny, traktuje mnie z góry, nie dopuszcza do prezesa, który przysłuchuje się rozmowie zza naszych pleców, popijając kawę i udając, że ma bardzo ważne spotkanie ze starym kumplem ze studiów, spotkanym w innym pawilonie, na innym firmowym stoisku. Mój marketingowiec odbiera w trakcie naszej rozmowy telefon. Nie chce mu się nawet wstać i odejść dwóch kroków od lady, przy której siedzimy.
- Bożena? – mówi – Taaa, jestem na targach, nie, jest w porządku, jestem trochę, no wiesz, po wczorajszym, ostro było. Eee, nie, to może jak wrócimy. No. No. Taaa. E, to nie, to zrób. No, czekaj, bo ja tu chyba muszę tego, kończyć. No. To na razie.
Po czym przybiera minę rekina i wyjmuje z metalowego wizytownika kolorowy kartonik.
- Niech mi pani wyśle jakieś informacje na maila. Teraz nie mam głowy do ankiet. Do widzenia.
Najbardziej sympatyczni są dyrektorzy, prezesi, szefowie dużych firm. Naprawdę dużych. Najczęściej mężczyźni, bardzo rzadko-kobiety. Wiedzą, ile mają dla mnie czasu. Wiedzą, jak cenna jest informacja branżowa, katalog firm i produktów, jak potężnym narzędziem jest Internet. I traktują mnie poważnie, chociaż wcale nie muszą: młodziutką quasi-hostessę z nogami i ankietą. Uśmiechają się. Załatwiają sprawę szybko i sprawnie, ciesząc się w duchu, że nie jestem starym inżynierem-pasjonatem, który przyszedł wytykać niedoskonałości innowacyjnych technologii.

Oprócz rekinów, hostess i pasjonatów na targi schodzą się łowcy gadżetów. Najsympatyczniejsze są dzieciaki z podstawówki. Rezolutna blondyneczka opowiada, że przyjechała na targi dzięki ospie, na którą zachorowała połowa uczniów ze starszych klas. I tylko dlatego nauczyciele zabrali drugą klasę. I to bardzo fajne: tyle jest ciekawych książek i ulotek, które można dostać za darmo, a tam są bardzo ciekawe rzeczy do czytania.
Jej koledzy handlują informacjami.
- Pokażę ci to stoisko z grami strategicznymi, a ty mnie zaprowadzisz tam, gdzie dają niebieskie balony – negocjuje pyzaty brunecik z ekotorbą pełną ulotek w jednej i białym balonikiem w drugiej dłoni. Cała gromadka wjeżdża po ruchomych schodach, świetnie się przy tym bawiąc. W dół, patrząc na dzieciaki zmęczonym wzrokiem, zjeżdża smutny pan w kawowym garniturze w prążki, z teczką w dłoni.

Chłopaki z liceum też mają na targach używanie. Krówki w reklamowych papierkach, długopisy, smycze, długopisy, wiatraczki, długopisy. Nie mają jeszcze tej klasy, co stali bywalcy, zza szklanych ścianek swoich boksów przyglądający się dyskretnie nogom i twarzom hostess. Młodsi o czterdzieści lat, gapią się po prostu na cztery kołyszące się napisy „Ciepło z natury”. Potem na łopaty ekologicznego wiatraka, i na śmieciarki, i na małą, jadowicie zieloną koparkę, którą manewruje odziany w szary garnitur i czerwony krawat pracownik.
Kiedy w oddali widać nadciągającą wycieczkę, do naszego stoiska podchodzi sąsiad.
- Niech pani zabierze ze stołu zszywacz i długopis – poucza Anetę. – Oni biorą wszystko, jak leci.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Wciąż bez tytułu

Rozdział 1

Marszałek był pełen najgorszych przeczuć.
- Nie możemy dysponować czyimś życiem. Człowieczeństwo nie na tym polega. Nie możemy wybierać między wygodą społeczeństwa a życiem jego dzieci!
Blondyn na sejmowej mównicy nabierał rozpędu. Jeżeli nic go nie powstrzyma, będzie tak mówił kolejne pół godziny. A tego nie zniesie nikt - no, może oprócz zapatrzonych w niego dziennikarek. Sam przed sobą marszałek musiał przyznać, że jest na co popatrzeć: krakowski poseł miał niewiele ponad trzydziestkę, zero brzucha, metr osiemdziesiąt, doskonałe maniery i łobuzerski uśmieszek czający się w kąciku ust. Na ten uśmieszek leciała damska część sejmu bez względu na polityczną orientację, a dziennikarki Sawicki owijał sobie wokół palca już przy pierwszej kawie. Jego główną wadą było to, że z mównicy, zamiast przemówień, wygłaszał kazania.
- Nie wolno nam, powtarzam – nie wolno zgodzić się na zabijanie nienarodzonych! – grzmiał Sawicki.
- Pan jest z Krakowa, czy z Torunia, panie pośle? – wysoki damski głos przerwał Sawickiemu wpół słowa. Przez salę przeszedł szmer – przytomni budzili śpiących. Zapowiadała się draka: posłanka partii LiN lubowała się w skandalizujących wypowiedziach i nosiła bardzo krótkie spódniczki. Miała też naprawdę bogatego męża w wiecznej delegacji i mogła przebierać w sejmowych kochankach jak w koszu przejrzałych gruszek. W nudniejsze dni szef klubu LiN przyjmował zakłady: komu uda się zaprosić na kawę Sylwię Golczyk? Nieliczni wygrani cieszyli się szacunkiem kolegów do chwili, w której przyznawali, że od kawy się zaczęło - i na niej skończyło.
A teraz Sylwusia, jak mówili o niej koledzy z klubu, dawała w kość konserwatyście Sawickiemu.
- Wydaje mi się, że widziałam już gdzieś pańskie przemówienie. W gazecie. A jej nazwa zaczynała się na literkę n. I była dwuczłonowa.
Zanim marszałek zdążył zainterweniować, posłanka zatrzasnęła w torebce lusterko i szminkę, którymi bawiła się przez ostatni kwadrans, i ruszyła do drzwi, odprowadzana spojrzeniami posłów, chwiejąc się na absurdalnie wysokich szpilkach. Taksówka już na nią czekała.

***

- Poznałam nową dziewczynę – powiedziała Irmina, obracając w palcach filiżankę zielonej herbaty.
Krótkie, rude włosy zaczesała do góry, odsłaniając czoło. Owinięta błękitnym szalem, wyglądała raczej na romantyczną marzycielkę niż na twardą i zdecydowaną założycielkę Fundacji Les, która nigdy nie zgadzała się na wywiady z dziennikarzami płci męskiej, twierdząc, że faceci zawsze wszystko spieprzą.
Sylwia z przyjemnością piła podwójne espresso. Za tą kawę lubiła „W Biegu Cafe” i tam zazwyczaj spotykała się z przyjaciółką. Na Marszałkowską obie miały blisko.
- No, opowiadaj! Jaka ona jest? Kiedy się poznałyście?
- Jest piękna. Ma długie, czarne włosy, piękne piersi, niski głos, i jest niesamowicie seksowna. Nie mogłam przestać na nią patrzeć. To było na naszej firmowej imprezie. Przyszła z przyjaciółką. Ale nie są razem. A nawet jakby były, jest o co walczyć – Irmina z entuzjazmem zabrała się za ciasto marchwiowe, które uprzejmy kelner postawił przed nią na stoliku.
- Mówisz jak facet – zaśmiała się Sylwia, która na spotkania z Irminą nie zakładała nigdy bluzki z dekoltem i wciąż jeszcze czuła się nieswojo, kiedy przypominała sobie, jak kiedyś przez cały wieczór przyjaciółka gapiła się na jej zbyt wyeksponowane piersi.
- Przestań. Nie powiedziałam, że chcę się z nią przespać!
- A ja mam na oku kogoś, z kim bym chciała…
Irmina poprawiła się na wysokim barowym stołku.
- No, no… I kto tym razem? O ile dobrze pamiętam, poprzedni był z Sojuszu Obrońców Ojczyzny i wyglądał jak Rambo, dopóki nie zdjął koszulki…
- Nie, tym razem to konserwatywny prawicowiec, z zacięciem ideologicznym, wszystkie laski na sali oblizują się, kiedy wchodzi na mównicę. Niezłe ciacho. Kawaler, z dobrego domu, rodem z Krakowa, kobiety w drzwiach przepuszcza…
- Cudowny dupek?
- Może nawet prawiczek. Uwielbiam mu udowadniać, że się myli. Raz się nawet zarumienił, jak powiedziałam jakiś sprośny żarcik, wyobrażasz sobie?
- Spotykasz się z nim?
- W drodze do kibla w sejmie. I raz jechałam z nim windą. Ale nic się nie działo, może dlatego, że jechał też tłum spoconych sojuszników.
Wyjęła z torebki wibrujące telefon.
- Przepraszam cię, dzwoni mój ulubiony redaktor Nachalski. Cześć, Michałku, czego ode mnie potrzebujesz? W czwartek? Nie ma sprawy, jestem twoja.
- Kolejny wywiad z sejmową skandalistką? – zapytała Irmina z ustami pełnymi czekoladowej babeczki.
- Lepiej. Zaproszenie do programu publicystycznego. Na debatę o ustawie proaborcyjnej. W porze największej oglądalności.

***

- Naprawdę przesadziłem?
Szli po schodach do niewielkiego mieszkania Adama. Marcin wyprzedzał przyjaciela o kilka stopni; dwadzieścia lat młodszy, nie miewał zadyszki nawet po sprincie na siódme piętro, a tym bardziej teraz: Adam mieszkał na piątym, a do tego wchodzili powoli.
- Powiem ci, jak usiądziemy – wydyszał Adam, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Chwilę później Marcin siedział już w wygodnym, skórzanym fotelu, a w kuchni posykiwał ekspres do kawy – prezent od młodego posła i jego rodziców na pięćdziesiąte urodziny. Adam prawie na nich wtedy nakrzyczał: że za drogi, że nie dla niego życie w luksusie. Ale przyjął prezent, żeby nie robić Sawickim przykrości, a teraz, o dziwo, z przyjemnością z niego korzystał. Oprócz pralki i mikrofalówki było to jedno z niewielu udogodnień w ascetycznym mieszkaniu Adama. Od podłogi do sufitu ciągnęły się półki, zapchane książkami. Stół, łóżko, mała szafa, nocna lampka – nawet dywanu nie miał. Dwa skórzane fotele nabył za namową Sawickiego, pogodziwszy się ze stwierdzeniem, że to nie luksus, ale wymóg gościnności.
Wszedł teraz do pokoju z dwoma filiżankami kawy. Postawił je na stole, szybkim ruchem zdjął koloratkę i położył obok filiżanek.
- Nie było źle. To, co mówiłeś, ma sens. Ale musisz popracować nad przekazem. Nad formą. Od mówienia kazań jestem ja. Jeśli będziesz nudził z mównicy, twój pomysł umrze, kiedy z niej zejdziesz.
Marcin pociągnął pierwszy łyk kawy. Była idealna.
- Co robię nie tak?
- Próbujesz na siłę przemówić ludziom do sumień. Jesteś patetyczny, a za tym nikt nie przepada. Mówisz banały. To moje zdanie, Marcinku.
- Adaś, ale jak ja mam mówić inaczej o tym, że nie można zabijać dzieci? Mam przedstawić raport, przeczytać im statystyki, suche dane? To też nic nie da. Kiedy mówię prawdę, nikt nie chce słuchać.
- Bo ta prawda dobrze się nie sprzeda w mediach. Nie ma w tym, co mówisz, nic kontrowersyjnego, nic innego, nic nowego. Oni wszyscy już to słyszeli; sejm, dziennikarze, widzowie. Musisz ją ładnie opakować.
- Zawsze mi mówiłeś, że prawda broni się sama.
Adam upił kolejny łyk kawy.
- Jednak za mało posłodziłem – mruknął. – Przyniósłbyś staruszkowi cukier?
Marcin poderwał się z fotela i po chwili wrócił z pełną cukierniczką.
- Skąd to wziąłeś? – ostro zapytał ksiądz.
- Jak zwykle, z szafki koło zlewu – odpowiedział zdziwiony poseł.
- Przecież nie prosiłem, żebyś przyniósł cukierniczkę. W szafce stał cukier, w słoiku po majonezie. Czemu wybrałeś cukierniczkę?
Marcin ze śmiechem opadł na fotel.
- Ty stary lisie! Niech ci będzie. Pomóż mi znaleźć ładne opakowanie. Pasujące do telewizji.

***

„Rozmowy w Szoku” słynęły z podejmowania kontrowersyjnych tematów. Tytuł programu wziął się od pierwszego miejsca, w którym był prowadzony: pubu „Shock Zone”. Później pomysł spodobał się górze i „Rozmowy” dostały czas w studio - na żywo. Od kilku lat były nazywane „społecznym barometrem”. Prowadzący, Michał Nachalski, po mistrzowsku dobierał rozmówców, którzy w założeniu mieli ze sobą dyskutować na istotne tematy, ale i tak kończyło się na tym, że skakali sobie do oczu. Rzecz jasna, nie przeszkadzało im to iść po programie na piwo.

Tym razem Nachalski był z siebie naprawdę zadowolony. Sawicki, inteligent z Krakowa, starał się logicznie przedstawić swoje stanowisko. Tyle, że nie był to najlepszy sposób, kiedy się mówiło do kobiety, która miała chyba z dwucentymetrowe, czerwone paznokcie i spódniczkę ledwo zakrywającą to, co powinna zakrywać. Jak to określił realizator: jak z szalika. I to wyjątkowo wąskiego.
W zasadzie Sawicki jest przegrany – pomyślał redaktor, podczas gdy młody poseł próbował jeszcze dyskutować z Sylwunią. Daremnie. Spódniczka wyraźnie sprawiała, że tracił rezon.
- Nie można zapewniać sobie wygody kosztem czyjegoś życia. Trzeba brać odpowiedzialność za to, co się robi, a w tym przypadku – szczególnie za swoje życie seksualne.
- A pan bierze odpowiedzialność za swoje życie seksualne? – chciała wiedzieć posłanka, ale nie udało jej się speszyć przeciwnika.
- Tak – odpowiedział – ale to akurat nie ma nic do rzeczy.
- I tu się pan myli – Golczyk wyraźnie się ożywiła. – właśnie ma. Tylko pan, jako mężczyzna, tego nie rozumie. Mężczyźni muszą mieć ustalone zasady ogólne. Potem dopasowują do nich rzeczywistość. A jeśli nie da się dopasować, wciskają na siłę w gotowy szablon. Tak jest z kobietami zgwałconymi.
- Mówiłem już o kobietach po gwałcie: nie są winne, i tak samo nie są winne dzieci! – Marcin nie dawał za wygraną.
- Ależ ja mówię o czymś zupełnie innym! O kobietach, które nienawidzą gwałciciela, i nie chcą urodzić jego dziecka. Nie chcą, żeby żyło z piętnem, nie chcą, żeby żyło, nienawidzone przez własną matkę. I takie kobiety usuwają początkowy zlepek komórek, kiedy jeszcze nie jest za późno. Kiedy nie można mówić, że w brzuchu mają dziecko – Sylwusia gestykulowała zawzięcie, jej paznokcie migały w blasku reflektorów jak małe światełka ostrzegawcze.
Operatorowi kamery skierowanej na posła wydało się, że Sawicki na moment stracił oddech. Szybko jednak go odzyskał.
- Pani wybaczy, ale trudno mi dyskutować z kimś, kto najwyraźniej opuścił kilka istotnych lekcji biologii. Dziecko, czyli człowiek, ma swój własny kod genetyczny. Od początku, czyli od poczęcia, aż do naturalnej śmierci, człowiek ma jeden i ten sam zapis kodu. Nic się w nim nie zmienia, od kiedy połączą się komórki rozrodcze, co następuje zaraz po zapłodnieniu. Człowiek jest człowiekiem od poczęcia, pani poseł. Aborcja i eutanazja nie różnią się wiele; to morderstwo, tylko w pierwszym przypadku ofiara jest całkowicie bezbronna – młody poseł wyglądał, jakby nie wierzył, że zdarzają się takie przypadki jak jego rozmówczyni.
- Pan chyba słucha Radia Maryja i czyta „Nasz Dziennik”.
- Pani chyba nie słucha i nie czyta niczego – Marcin nie dał się wyprowadzić z równowagi. Zresztą, Golczyk trafiła w dziesiątkę. Czytał. Czytał również „Najwyższy czas” i „Gazetę Polską”. Czytał też „Wyborczą”, a czasami nawet „Fakty i mity”. Lubił być dobrze poinformowany
- Widzę, że wyczerpały się panu argumenty, panie pośle.
Sawicki milczał przez chwilę. Nachalski pogratulował sobie w duchu. Dyskusja była jak kula śniegu puszczona z górki: wystarczy dobrze uformować początek i lekko popchnąć. Nie dość,
że goście odwalali za niego całą robotę, to jeszcze zgodnie z jego założeniem i wbrew oczekiwaniom publiczności inteligent przegrywa z kobietą, która do sejmu trafiła wprost z wybiegu dla modelek. Wszyscy, którzy znali Sylwię lepiej, wiedzieli, że miejsce w Sejmie to prezent ślubny od teścia. Teść politycznie pochodził ze starej, czerwonej gwardii i był głęboko rozczarowany swoim jedynym synem, który z polityką nie chciał mieć nic wspólnego. Musi być zadowolony ze swojej synowej.
- Wyczerpały mi się argumenty logiczne, którymi nie udało mi się do pani trafić. Dlatego przyniosłem obrazki – powiedział spokojnie Sawicki, sięgając do szczupłej teczki, która do tej pory leżała przed nim na szklanym stole.
W reżyserce, umieszczonej nad telewizyjnym studio, zawrzało. Ekipa miała wprawę i intuicyjnie wyczuwała nadciągającą burzę.
- Maciuś, daj mi posła na dwójce. Zrób zbliżenie na to, co wyjmuje z teczki – realizator wiedział, że nie ma chwili do stracenia.
- Jezu – jęknęła praktykantka, stojąca tuż obok niego.
Powiększone zdjęcie, które trzymał w rękach poseł, pojawiło się na telebimie, by zgromadzona w studio publiczność mogła je zobaczyć.
- Nasza cywilizacja staje się cywilizacją obrazkową. Słowa nie przemawiają do nas tak, jak obraz. Dlatego, pani Sylwio, przyniosłem kilka zdjęć.
Sylwia patrzyła na telebim z obrzydzeniem na twarzy.
- Opowiem państwu, co widać na moim obrazku – ciągnął Sawicki. – To ludzka dłoń. Dłoń abortera, który właśnie dokonał zabiegu usunięcia zlepku komórek, jak to pani, pani Sylwio, wcześniej nazwała. Jeśli przyjrzymy się dokładniej, w tej krwawej masie zobaczymy maleńką nóżkę. I pozostałości główki.
- To obrzydliwe – rzuciła Sylwia, czując, że przegrywa.
- Michał, zbliżenie na jej twarz, szybko. Wyrównaj. Biorę – w reżyserce realizator prawie krzyczał do mikrofonu. Praktykantka wybiegła na korytarz.
- Panie pośle, to nie jest zdjęcie, które należy pokazywać publicznie – Nachalski wiedział, że nie uda mu się uratować sytuacji. I że oglądalność w przyszłym tygodniu pobije tą sprzed roku, kiedy dwaj utajeni geje ze świata kultury wyszli z ukrycia i zaręczyli się na wizji.
- Proszę, niech pan mi jeszcze przez moment nie przerywa. W naszym kraju chlubimy się przywilejem wolności słowa. To zdjęcie mówi za mnie. I reakcja pani, i pana redaktora, i państwa, którzy teraz to oglądają, pokazuje mi, że mówi naprawdę wiele. Zgadzam się: jest obrzydliwe, tak, jak obrzydliwe były zbrodnie dokonywane przez hitlerowców, którzy mordowali niewinne kobiety i dzieci. Zbrodnia jest rzeczą obrzydliwą. A projekt ustawy, który przygotowało pani ugrupowanie, właśnie taką obrzydliwość zamierza uczynić zgodną z prawem, i ogólnie dostępną.
- Trzy, dwa, jeden, schodzimy – powiedział realizator. Widzowie siedzący przed telewizorami jeszcze nie wiedzieli, że czeka ich długa seria reklam piwa i środków przeciwbólowych, a po nich – mdły film sensacyjny sprzed pięciu lat. Wstał z krzesła i wychylił się, by przez oszkloną ścianę popatrzeć, czy Golczyk poda Sawickiemu rękę. Nie podała.

Sylwia była wściekła. Oczekiwała kolejnego łatwego zwycięstwa. Łapała już za klamkę sprowadzonej osobiście przez ugrzecznionego Nachalskiego taksówki, kiedy ktoś złapał ją za ramię.
- Proszę mnie nie dotykać – powiedziała, nie odwracając się. Była pewna, że na jej ramieniu spoczywa jedyna dłoń, której nie uścisnęła po programie.
Sawicki zabrał rękę, nachylił się do taksówkarza i podał mu pięćdziesiąt złotych.
- Ta pani nigdzie nie jedzie – powiedział. Taksówkarz nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał takiej okazji.
- Miłego wieczoru państwu życzę – rzucił, i łapiąc banknot, odjechał z piskiem opon. A nuż rozwścieczona ślicznotka zmieni zdanie. Wożenie takich nie należało do przyjemności. Często robił kursy spod telewizji –wśród dziennikarzy miał opinię dyskretnego. Po wszystkich monologach swoich wysoko postawionych pasażerów miał głębokie obrzydzenie do polityki.

- Czego pan ode mnie chce? – zapytała Sylwia. Sawickiemu wydawało się, że zaraz zacznie prychać jak rozzłoszczona kotka.
- Sylwio, niech pani się na mnie nie gniewa. Odłóżmy na bok politykę. Jesteśmy po pracy. Chcę panią przeprosić. Znam świetne miejsce, w którym podają najlepsze w Warszawie pierogi z kapustą i grzybami.
Skąd on wie o pierogach? – przemknęło Sylwii przez głowę. Z miłością do pierożków kryła się, jak tylko mogła. Zanim została modelką, mogła je jeść o każdej porze dnia i nocy, później musiała z nich zrezygnować, żeby trzymać linię i nie wylecieć z pracy. Potem wyszła za mąż za człowieka na szczycie i nie wypadało wcinać pierogów, kiedy inni konsumowali filet z soli albo polędwiczki w sosie podgrzybkowym.
W tyle głowy zawyła jej malutka syrena alarmowa. On cię podrywa, kretynko! Najlepsze ciacho w całym Sejmie poleciało na ciebie!
Uspokoiła się od razu. Ale nie może przecież dać się przekonać przy pierwszej próbie.
- Skąd wiesz, że lubię pierogi? – zapytała.
Marcin, który z całych sił starał się nie patrzeć na jej nogi, zauważył przejście na ty i zobaczył przed sobą szansę.
- Wiem nie tylko to – odparł, zgodnie z zasadami starymi jak świat. Zaintrygować. Tajemnice działają na kobiety jak magnes.
Machnął na przejeżdżającą taksówkę.

[We współpracy z I.K., P.B., A.M., W.G.]

środa, 18 listopada 2009

Przygoda

Rozdział pierwszy, w którym poznajemy bohaterów.

Pewnego pięknego, letniego dnia Darek siedział sobie na plaży, owinięty niebieskim ręcznikiem, i zajadał drożdżówkę z budyniem. Takie drożdżówki lubił najbardziej, a ta smakowała mu lepiej niż zwykle, bo własnie wyszedł z morza po długiej kąpieli – a każdy z was, kto był na naszym polskim morzem – Bałtykiem – wie, jak bardzo chce się jeść, kiedy się człowiek dłużej popluska w słonej wodzie. Właściwie powinien wyjść trochę wcześniej, zanim palce u rąk zrobią się lekko fioletowe – ale tym razem Darek był na wakacjach z babcią, a nie z mamą – i dlatego mógł posiedzieć w wodzie trochę dłużej.
To dziwne – moglibyście powiedzieć, drodzy Czytelnicy. Zazwyczaj to właśnie babcie chuchają i dmuchają na swoje wnuczęta, zimą, kiedy wcale nie jest tak zimno, pilnują, żebyśmy na pewno założyli czapkę, a latem nie pozwalają pić napojów z lodówki.
Otóż babcia Darka była zupełnie inna! Po pierwsze – kąpała się w morzu razem z Darkiem, nawet, kiedy woda była zimna. A to dlatego, że dawniej babcia należała do Klubu Morsów – a to tacy ludzie, którzy kąpią się nawet wtedy, kiedy pada śnieg! Uważała, że należy się hartować, bo w zdrowym ciele zdrowy duch. I na babci to przysłowie się sprawdzało: była szczupła, niewysoka, miała czarny warkocz przerzucony przez plecy, zupełnie jak młoda dziewczyna, i czasami, kiedy Darek był bardzo, ale to bardzo zmęczony – potrafiła go prześcignąć w biegu! Oczywiście – tylko w biegu na krótki dystans.
I teraz babcia Darka, która ma zresztą na imię Malwina, prawie jak taki kwiatek, siedziała obok naszego bohatera, owinięta takim samym ręcznikiem, tylko czerwonym, i z równym jak on zapałem zajadała drożdżówkę z makiem.
Kiedy Darek po raz pierwszy miał jechać na wakacje z babcią, Michał i Marcin – jego dwaj najlepsi koledzy – ostrzegali go, że nic mu nie będzie wolno i że lepiej by zrobił, gdyby został w domu i pograł z nimi na komputerze w najnowszą wersję Formuły 1. Ale kiedy po powrocie okazało się, że Darek przez te dwa tygodnie z babcią nauczył się grać w kości, wiązać węzły marynarskie, czytać mapę i pływać kajakiem – pozazdrościli mu, i to jeszcze jak!

środa, 26 sierpnia 2009

Max

Wyciągnął się jak długi w fotelu. Zrzucił gazetę na podłogę i zagapił się w telewizor. Znowu to samo. Biją się, kradną, kłamią, i jeszcze używają psów policyjnych.
Max westchnął.
Zapaliłby sobie cygaro, gdyby tylko mógł. Podpatrzył to na filmach kryminalnych; oni tam zawsze palą cygara po obiedzie. Ciekawe, jak to smakuje.
Z przedpokoju dobiegł go odgłos lądującej na podłodze smyczy.
Natalia.
No tak. Obiecał jej spacer. To znaczy, że nici z drzemki.
Kiedy się poznali, Natalia była piękna, szczupła, radosna i pełna życia. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Na początku spacerowali całymi godzinami. Rozumieli się bez słów. Nie nudzili się ze sobą. Teraz wszystko się zmieniło, pomyślał, drepcząc do przedpokoju. Nogi już nie te. Natalia też już nie ta, niewiele ma wspólnego z talią… Teraz mógłby wołać na nią „Otylia”. Cóż. Zniósłby nawet to - w końcu jemu, Maksowi, też urósł brzuszek - gdyby nie nadopiekuńczość. Najgorsze były sweterki, które próbowała robić na drutach. W ohydne, pstrokate paski. Ech. I ten słodki głosik: Max, kochanie, zrobiłam ci coś ślicznego!
Dobrze, że nie upierała się przy czapkach.

Wyszli razem, schodząc powoli po kilku drewnianych, skrzypiących schodkach zielonej werandy. Za wysokich. Zdecydowanie za wysokich. Ale o tym decydowała Natalia. Nie pomyślała, że na starość będzie musiał przed zejściem rozejrzeć się, czy nie patrzą sąsiedzi. Raz nawet spadł. Co za wstyd.
Dobrze przynajmniej, że nie wyprowadza go już na smyczy.

czwartek, 20 sierpnia 2009

Kos dzisiaj nie śpiewa

Budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. Nie u nas; w zielonym bloku po przeciwnej stronie ulicy. W Praszce są tylko trzy takie bloki, niskie, dwupiętrowe, z cegły. Mają już po sześćdziesiąt lat, a przynajmniej tak opowiadał sąsiad - nauczyciel fizyki w praszkowskim liceum -zanim zmarł. Dawniej we wszystkich trzech blokach mieszkali nauczyciele. Teraz nie wszyscy mieszkańcy mają pracę na miejscu i dlatego budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. To pora w sam raz, żeby wstać, wypić wrzącą herbatę i wyjść na przystanek, na którym będzie czekać autobus i czterdzieści dziewięć innych kobiet jadących na ranną zmianę do Dylaków. W Dylakach nie zarabia się dobrze, a jeszcze od pensji odliczają pieniądze za dojazd. Zostaje połowa średniej krajowej miesięcznie. Lepsze to, niż nic, chociaż od skręcania wiązek przewodów potrzebnych do produkcji Mercedesów palce puchną i bolą. Ale, jak się zwolnisz, na twoje miejsce czeka cała kolejka. Tak mówi szef.

Jeszcze przed budzikiem wyrywa mnie ze snu odległy brzęk metalowego stelażu spadającego na asfalt placu targowego. Plac targowy, jak niesie wieść gminna, należy do jednego z możnych kupieckich rodów – rodziny Stanaszków, a raczej: Stanaszka seniora. Stanaszek senior jest człowiekiem pracy. Zaczynał od sprzedawania z samochodu kostek masła taniej niż w sklepie i makaronu z Rędzin, ale nie tego, który był reklamowany i powszechnie poszukiwany, tylko z trochę innej fabryki - również w Rędzinach. Po tym targowym epizodzie dorobił się małego sklepiku spożywczego. Później, kiedy właścicielka równie małego sklepiku obok zakończyła działalność, wykupił jej sklepik. Później przejął całą kamienicę. W jednej, rozbudowanej części zostawił sobie sklep spożywczy, w drugiej otworzył jednemu z dwóch synów sklep drogeryjny. Ożenił go, zostawiając z dobrym interesem. Plac targowy, wysypany żwirkiem, na którym zarabiał na maśle, wykupił, podobnie uczynił z dużo większym terenem na łąkach koło rzeki, przy drodze krajowej numer 45, która w Praszce zamienia się na chwilę w ul. Piłsudskiego. Tam wyasfaltował całość, grzebiąc we wspomnieniach koniczynę, firletkę, jaskry i pięciornik gęsi, położył ładne krawężniki, namalował na asfalcie stanowiska i numery i zaczął zarabiać jako właściciel placu targowego. Na starym, malutkim, wybudował hurtownię warzyw i owoców „Sebos”. (Od imienia młodszego syna, który zresztą dostał od ojca interes, oraz, oczywiście, ożenił się: z córką zegarmistrza. Z tym ożenkiem był pewien kłopot, bo owa córka należała do lokalnej sekty – Świadków Jehowy, którzy wykluczyli ją ze swego grona i przestali poznawać na ulicy po zaślubinach z katolikiem.) Potem Stanaszek senior postawił duży, jak na praszkowskie możliwości, dom handlowy, wykupił nieco bagnisty teren przy rzece naprzeciwko placu targowego, wyciął stary sad, zlikwidował przejście na skróty koło komendy policji i zrobił duży, porządny parking wyłożony kostką brukową, płatny w środy i soboty. W ten sposób pozbawił części dochodu harcerzy, którzy z poświęceniem wstawali w soboty o świcie i zbierali co łaska od kierowców chcących zaparkować samochód na ich błotnistym kawałku ziemi przed harcówką nazwanym „Parkingiem Dziewięć Dębów”, pod którymi faktycznie się znajduje.

Gdyby ktoś chciał zarabiać na parkingu w zeszłym stuleciu, nie miałby takich możliwości; dawniej targ odbywał się w Praszce w każdy wtorek po piętnastym dniu miesiąca, a jarmark – w drugą sobotę. Teraz jest tylko targ, w środy i w soboty; czyli trzynaście razy w miesiącu na wyasfaltowanym placu kłębi się tłum. W Praszce nie mówi się „targ”, tylko „bazarek”, a kobiety jeszcze całkiem niedawno zakładały na zakupy swoje lepsze ciuszki, bo na bazarku pojawiało się przecież całe miasto. Dzisiaj właśnie jest środa. Okoliczni sprzedawcy wszystkiego wyjeżdżają z domu przed świtem, żeby przed siódmą móc zacząć handlować. Najwcześniej są ci z warzywami: ustawiają kobiałki z ostatnimi truskawkami, wiśniami, skrzynki pomidorów i wczesnych jabłek, worki marchwi i fasoli, układają kapustę, pory, kalafiory i paprykę na składanych stołach. Po warzywa ludzie przyjdą najpierw; później mężczyźni będą kupować u ruskiego tarcze do piły, scyzoryki, zegarki i golarki elektryczne, a kobiety będą mierzyć rozciągliwe bluzki i brzydkie sweterki za starymi kocami w prowizorycznych przymierzalniach, macać pościel, ręczniki i obrusy – obrusy nieplamiące, okazyjnie za dziesięć złotych, z paskudnym nadrukiem kwiatów, które przypominały prawdziwe, a potem przeszły przez chińską fabrykę i teraz przypominają tylko kolorowe plamy. Do południa na targu będzie ruch. Najlepszy towar skończy się przed dziesiątą; potem już wszystko przebrane.

Właścicielem stoiska z rajstopami jest pan Wojciech. Jesteśmy z nim zaprzyjaźnione, wszystkie trzy kobiety w rodzinie; na własny użytek nazywamy go Panem Od Rajstop. Od innych sprzedawców różni się tym, że ma szczupłe, ładne ręce, szczupłą, wysoką, miłą żonę i mówi cicho i kulturalnie. Podobno skończył studia, ale niewiele po nich zarabiał i przerzucił się na handel. Idzie mu dobrze, bo ma dobry towar. Kiedy zajrzę do niego o jedenastej, nie będzie już miał niczego atrakcyjnego; zakupy u niego robi pół Praszki (drugie pół ich nie robi, bo z racji płci rajstop nie nosi) i cała najbliższa okolica. Uśmiechnie się tylko i powie: trzeba było przyjść wcześniej…
Wcześniej – a najlepiej koło siódmej.

Praszka jest jednym z wielu małych miasteczek, w których kolejka do mięsnego ustawia się na godzinę przed otwarciem sklepu. To nawyk ze starych, dobrych czasów, za których jak człowiek chciał mieć mieszkanie, brał świnię, szedł do prezesa spółdzielni mieszkaniowej i przydział znajdował się od razu. Teraz własna świnia to rzadkość, chociaż i tak stare układy z poprzedniego systemu działają, a wybory wygrywają zazwyczaj ci sami ludzie. Dawniej byli w partii, teraz są w partiach, i nawet jeśli wydaje się, że na terenie gminy zmienił się układ sił, bo wybory dyskretnie przestało wygrywać SLD, nic podobnego. To nie partie tworzą ludzi, tylko ludzie tworzą partie zgodnie ze swoimi interesami i wpojonymi dawniej zasadami, a główna z nich brzmi: pieniądze. Jest tak, jak wszędzie, tylko że w milionowym mieście trudniej dostrzec ten proces, bo jest rozmyty w setkach twarzy i portfeli. W Praszce widać wszystko czarno na białym. W 1993 roku na rynku wygłosił przemówienie Lepper. Było to przemówienie z okazji wywiezienia burmistrza Skoczka na taczce. Wokół sprawy zrobił się szum medialny, ale nie dlatego, że Lepper podpuścił bezrobotnych, którzy wsadzili burmistrza na taczkę i obwieźli go kilka razy wokół rynku, ku uciesze jego różowych przeciwników politycznych, ale dlatego, że burmistrz był inwalidą i miał protezę nogi. Samo wożenie media uznały za odruch społeczny. Kiedy burmistrzem był Ryszard Karaczewski, został oskarżony o niepotrzebne utopienie w oczyszczalni ścieków pięciu milionów, co wcale nie przyspieszyło budowy, a wręcz przeciwnie. Podobno zrobił to bez konsultacji z radnymi, do których obowiązków należy ustalanie budżetu. Sprawa przeszła prawie bez echa. Był różowy. Obecny burmistrz jest oskarżony o zakup kradzionego samochodu. Jeśli mu udowodnią popełnienie przestępstwa sprzed trzech lat - kiedy pewnie jeszcze nie śnił, że zostanie burmistrzem - straci urząd. Niektórzy już zacierają rączki, bo nowy burmistrz nie jest ze starych „elit”; na swoją obronę ma tylko to, że zamienił siekierkę na kijek, bo wyjeżdżając z komisu passatem, zostawił tam piętnaście tysięcy i starą bravię; stracił więc dwa samochody, bo passata odebrał mu sąd, piętnaście tysięcy, czyli obecnie, po czerwcowej podwyżce działającej wstecz – półtorej swojej pensji, i padł ofiarą człowieka, który oszukał innych trzydziestu sześciu naiwniaków oraz cztery instytucje. Sprawa najwyraźniej jeszcze trwa, bo burmistrz dalej zajmuje swój stołek, a „Kulisy Powiatu”, patrzące władzy na ręce, jeszcze chyba o tym nie napisały. Nikt nie zamierza wozić go wokół rynku; zresztą teraz rynek jest miejscem godów. W parku – czyli wśród trzydziestu drzew usytuowanych na środku rynku o średniowiecznej zabudowie, na ławkach siadają dziewczyny, ubrane jak manekiny na wystawie, z ciężkim makijażem. Nie mają wiele lat, za to – wiele do powiedzenia o tym, co się tu dzieje. Jest jeden ogródek piwny, w którym siedzą doroślejsi mieszkańcy. Dziewczyny, które siedzą na ławkach, nie czekają na nikogo, za to oglądają - i są oglądane – przez chłopaków, którzy swoimi właśnie kupionymi albo sprowadzonymi z Niemiec samochodami z piskiem opon robią kółka wokół, albo hamują w krótkiej uliczce prowadzącej z rynku do kościoła.

Ten kościół jest zwany starym, ma dwie wieże i czterysta lat tradycji, w oknach witraże autorstwa krakowskiego malarza, Adama Bunscha, a na posadzce płytki kładzione przez słynną firmę Villeroy & Boch. Ma też dwóch księży parafialnych. Kilka lat temu za sprawą parafialnego donosu zmienił się proboszcz; chodził w jednej, poprzecieranej sutannie, jeździł trabantem, dawał pijakom na chleb z własnej, niedużej pensji, inwestował w kościół, remontując go i doprowadzając do świetności, a na kazaniu mówił do swoich parafian „moi kochani”. Komuś nie spodobało się jednak, że w domu parafialnym wynajmowali pokoje jego starzy rodzice; obecny proboszcz jeździ zielonym oplem, zamyka kancelarię przed czasem i mówi do nielicznych wiernych, którzy pozostali jeszcze w kościele po siedmiu latach, „proszę państwa”.

Prawie naprzeciwko kościoła – redakcja lokalnej gazety. „Kulisy Powiatu” obejmują zasięgiem cztery miasteczka: Wieluń, Kluczbork, Olesno – i Praszkę, w której mieszka prezes Wydawnictwa Pro oraz wydawca „Kulis”, szczycący się swoją współpracą z Radiem Wolna Europa w Monachium. Ma długą, siwą brodę podzieloną na dwie sterczące na boki kępy, łysą głowę, wielkiego owczarka podhalańskiego, jest właścicielem lokalnego domu handlowego, nazywa się Świeykowski przez igrek i sprawia wrażenie, jakby dla pieniędzy nie cofał się przed niczym. W redakcji pracują trzy dziennikarki-polonistki; jedna z nich w zainteresowaniach podaje „astrologię, psychologię, a ostatnio nawet politykę”. Dla drugiej „dziennikarstwo to chaos, improwizacja i nagłe zmiany akcji”. Jednym ze stałych współpracowników jest też pan Stanisław z Kluczborka: namówiony przez Świeykowskiego, pisze, od kiedy przeszedł na emeryturę. Pisze też z nawyku: „kiedy był policjantem, musiał dużo pisać”; a trochę nim był, bo od 1978 roku służył w MO, a później w policji. Wydawca dobrze wie, czego chce, i wzoruje się na ogólnopolskim „Fakcie”. Problem polega na tym, że ”Kulisy” mają zasięg lokalny i kiedy już się przeczyta, że wskazany z nazwiska sąsiad zdradza żonę z młodszą panienką, przy okazji prowadząc dla narzeczonych przygotowanie do sakramentu małżeństwa w swojej parafii, trudno później rzecz wyprostować, bo o sprostowanie pomówienia nikt się nie zatroszczy, a pikantna wiadomość zostanie na długo w głowach i spojrzeniach sąsiadów mijanych na schodach, po których schodzi się długo, bo z czwartego piętra.

Popołudnie w Praszce, w środku tygodnia, jest leniwe i ciche. Na ulicach nie ma nikogo oprócz tych, którzy poszli na zakupy do Biedronki; młodzież siedzi na nielicznych ławkach pod swoimi blokami. Dopiero pod wieczór na ulicach pojawi się trochę więcej ludzi, idących do którejś z czterech pubów lub trzech pizzerii, albo zwyczajnie – na spacer.

Ja też wychodzę na spacer. Jest coraz ciemniej i chłodniej, mimo, że to prawie połowa lipca. Padało, trawa jest wilgotna od deszczu i rosy. Krążę powolnym krokiem człowieka, który nie ma nic do zrobienia; mijam zachód słońca, gapię się chwilę na odbicia złotofioletowych chmur w rzece – ale nie takiej prawdziwej, ze spienionym nurtem, wysokim brzegiem, piaszczystymi łachami, tylko małej, malutkiej rzeczce, zarośniętej trawami, w której woda zakrywa dorosłego mężczyznę tylko podczas powodzi, kiedy przelewa się przez most górą. To Wyderka, mniejsza z dwóch rzeczek płynących przez Praszkę. Druga rzeka to Prosna, którą można by dopłynąć aż do Zalewu Kamieńskiego, gdyby wsiąść przy moście w kajak. W 1860 roku Prosna była linią demarkacyjną pomiędzy Królestwem Polskim a Prusami; 1 września 1939 roku rano żołnierze Wojska Polskiego, ostrzelani przez niemiecki oddział, stacjonujący po drugiej stronie granicy-Prosny, wysadzili most graniczny. Mimo tego zajęcie Praszki trwało tylko kilka godzin; zaraz po spacyfikowaniu ludności Niemcy przerzucili przez rzekę własny most, zdolny wytrzymać czołgi i wozy pancerne, które pojechały w głąb kraju, zdobywać Wieluń.

Idę w pola. Niskie bloki znikają za moimi plecami. W Praszce jest niewiele bloków i żaden z nich nie przekracza wysokości czterech pięter. Bloki są wewnątrz Praszki; na jej obrzeżach coraz szerzej rozpościerają się małe osiedla willowe. Budują je ludzie, którzy mieli już dość harówy w jedynym dużym zakładzie produkującym w czasach świetności części hamulcowe do Kamazów, a później też różne części samochodowe, w zależności od kontraktu. Mieli dość, ziemi już nie mieli, cisnęli się z rodzinami w za małych mieszkaniach w blokach - pracę dostaje tu tylko ten, kto ma dobre układy – dlatego zaczęli wyjeżdżać do Niemiec, na saksy, do opieki, na budowy, do szklarni, sadów, warsztatów samochodowych – i wracali z pieniędzmi, z konkretną gotówką, z pełnym kontem. I budowali domy. W ciągu kilku lat Praszka poszerzyła się o dobre kilka kilometrów; zielone tabliczki na wjeździe i wyjeździe coraz częściej zmieniały miejsce, przesuwane przez bezrobotnych zatrudnionych na jedną fuchę przez Urząd Miasta.

Robi się coraz ciemniej, bo za „osiedlem willowym” nie ma jeszcze latarni. Dopóki świecą te przy ogródkach, widać jeszcze wyraźnie merdający psi ogon. Pies przypałętał się na ostatnim skrzyżowaniu: mały, rudy, z oklapłymi uszami, wesołym ogonem zadartym wysoko w górę, z obrożą. Zamierzał widocznie iść na spacer, ale nikt z jego właścicieli nie miał zamiaru ruszać się po jedenastej wieczorem z ciepłego mieszkania w wilgotne pola, oświetlone pomarańczową połówką księżyca wiszącego nisko nad horyzontem. Poszedł więc sam i postanowił przyłączyć się do mnie.

Idziemy asfaltową drogą, cykają świerszcze, sieć wysokiego napięcia buczy i trzeszczy. W świetle nielicznych latarni widać czarne plamy oleju na nowym asfalcie. Pies przebiega przez mój długi cień, wsadzając nos w trawy po jednej, potem po drugiej stronie drogi. Nic tędy nie jedzie, nie palą się żadne światła w oknach, wszyscy śpią. Księżyc wzeszedł trochę wyżej, oblewa żółtym blaskiem dojrzale prawie kłosy, chabry, które o tej porze nabierają przedziwnego odcienia, pola facelii – nowego wynalazku pszczelarzy. Na horyzoncie – las, jesteśmy na rozstajach, na których asfaltowa szosa zakręca i rozstaje się z nią węższa, piaszczysta droga, prowadząca przy małej brzezince do kilku odleglejszych gospodarstw. Za plecami mamy nocną panoramę Praszki: po prawej na skos widać dwie wieże starego kościoła, po lewej, prawie w polach – niższy dach nowego.
„Nowa parafia” wokół kościoła pod wezwaniem Świętej Rodziny powstała niedługo po tym, kiedy w 1987 r. w „Teleekspresie” prezenter podał, że w Praszce jest najwyższy odsetek rozwodów w stosunku do całej Polski. Arcybiskup częstochowski, Stanisław Nowak, pojechał wkrótce potem do Warszawy, na dywanik do kardynała Glempa. Kardynał zapytał go, co to za taka Praszka i dlaczego tyle tych rozwodów, i powiedział, że tak nie może być. Wkrótce po tej rozmowie została erygowana nowa parafia. Pierwszy kościół mieścił się w stodole na wzgórzu, zwanym Makowym. Idzie się do niego pod górkę i mija się stary żydowski kirchof, na którym Niemcy podczas wojny rozstrzelali jedenastu starych i chorych Żydów. Był to ostatni etap pogromu Żydów praszkowskich. Zaczęło się od spisu ludności, który skrupulatni Niemcy przeprowadzili cztery miesiące po zajęciu Praszki, w grudniu 1939 roku. Na cztery tysiące trzystu mieszkańców ponad tysiąc stanowili Żydzi. Mieli swoją synagogę, szkołę, bibliotekę, cmentarz. Najpierw ogolono im brody z jednej strony twarzy. Później nakazano chodzić rynsztokami. Jeszcze później ograbiono i zniszczono synagogę, a w 1941 roku utworzono getto. Młodzi i silni budowali drogę do pobliskiej miejscowości, używając kamieni z rozwalonego muru kirchofu. 12 sierpnia 1942 roku przeprowadzono selekcję mieszkańców getta: młodzi mężczyźni trafili na roboty w Niemczech, kobiety, dzieci i słabszych w ciągu 24 godzin wywieziono do Chełmna nad Nerem i zagazowano. Jedenastu rozstrzelano na miejscu, na żydowskim cmentarzu z macewami zwalonymi na kilka stosów pod resztkami muru. Wciąż tam leżą: na połamane, kamienne płyty z hebrajskimi napisami i wyrytymi lwami sypią się jesienią złote brzozowe i topolowe liście. Diaspora amerykańska, której przodkowie spoczywają pod tym cmentarnym gruzem, nie dysponuje funduszami pozwalającymi na odrestaurowanie cmentarza; na ich prośbę, popartą odpowiednimi argumentami, teren otoczył płotem z siatki proboszcz parafii na Makowym Wzgórzu. Przy wejściu pojawiła się metalowa, kuta brama z gwiazdą Dawida i ryglem, którą muszą otwierać właściciele psów, kiedy idą z nimi na spacer po górkach. Spadziste, niewielkie zbocze, porośnięte drzewami, kończy się właśnie stosami połamanych, omszonych płyt, i ciągnie się jeszcze niewielki kawałek, aż do tyłów garaży i budynków miejskich, niskich, parterowych baraków dla pracowników zieleni miejskiej, w których ogródkach piętrzą się połamane huśtawki i karuzele, kolorowy złom z praszkowskich placyków zabaw. Dawniej było to ulubione miejsce zataczających się meneli, wąchaczy kleju, a jeszcze wcześniej - satanistów; teraz teren jest nieco bardziej posprzątany, a ogrodzenie utrudnia dostęp nie tylko spacerowiczom, więc ilość tłuczonego szkła zaścielającego ścieżki nieco zmalała.

Od góry teren kirchofu kończy się zupełnie współczesną płytą poświęconą rozstrzelanym Żydom. Dawniej ścieżka prowadziła na górę koło płyty - na której kładło się dzikie róże, a w maju zawilce i konwalie - przez płaski kawałek pomarańczowej, gliniastej ziemi aż do lejów po bombach, porośniętych młodymi, czerwonymi klonami, a potem aż do starego sadu pełnego brzemiennych jesienią jabłoni, i jeszcze dalej, do sosnowego lasku, w którym najlepiej wychodziły ogniska i z którego widać drugą rzekę, Prosnę, płynąca od Gorzowa Śląskiego, odległego od Praszki o pięć kilometrów. W Gorzowie nad rzeką jest zakład; nazywa się „Armagor”. Przed „Armagorem” wody Prosny mają pierwszy stopień czystości; żyją w nich wydry i raki. Za „Armagorem” woda ma już drugi stopień czystości. Wydry i raki tego nie lubią.

Teraz jednak, wchodząc przez bramę z gwiazdą Dawida, nie da się dojść do lasku z widokiem na rzekę. Ścieżka wspina się na górę, jak dawniej pomarańczowa, ale druciana siatka płotu zagradza przejście na teren Kalwarii Praszkowskiej, ostatniej dumy i ukochania proboszcza parafii Świętej Rodziny, który patronom parafii postawił kościół i uznał, że to wystarczy, a sam zajął się sanktuarium fatimskim, a później – własnym i niepowtarzalnym praszkowskim sanktuarium Matki Boskiej Kalwaryjskiej, której obraz zasłaniany i odsłaniany jest przy fanfarze wygrywanej na trąbce podobno przez znanego muzyka, znajomego proboszcza. Proboszcz jest zresztą, jak ludzie gadają, siostrzeńcem arcybiskupa Nowaka.

Kalwarii i niskiego, brzydkiego, białego budynku z wielką figurą Chrystusa na dachu, czyli grobowca Pana Jezusa, z rozstajów nie widać. Dawniej tym w miejscu, które właśnie obwąchuje mój tymczasowy pies, stała potężna stara wierzba, pod którą zatrzymywały się samochody z parami szukającymi spokoju na szybki numerek. Kurestwo jest na równi z alkoholizmem plagą społeczną w Praszce. Warunki są sprzyjające – w okolicznych wsiach zbudowano w ostatnim dziesięcioleciu kilka wielkich budynków dyskotek (wcześniej były urządzane w remizach strażackich), zatrudniono DJ’ów grających ostre techno i ułatwiono trzynasto- i piętnastolatkom uczestniczenie w odbywającym się tam copiątkowym polowaniu, podstawiając specjalne autobusy, zbierające ludzi z okolicznych wiosek i dowożące prosto pod odrzwia imprezowni. Nawet kilkukrotne naloty policji w związku z powszechnie sprzedawanymi tam narkotykami nie zatrzymały młynów rozrywki. Zresztą nie tylko młode dziewczęta z dobrych praszkowskich domów mają szanse na swoją wielką przygodę. Mężatki nie chcą czuć się gorsze i często zdarza się, że w jednym, trzypokojowym mieszkaniu zameldowanych jest sześć osób, tworzących rodzinę, z których tylko dwie noszą to samo nazwisko i jest to zazwyczaj nazwisko dwójki dzieci z pierwszego małżeństwa właścicielki mieszkania. Jeden z bardziej spolegliwych mężów przemieszkiwał przez długi czas we własnej piwnicy, do której wypędziła go żona – hetera, na górę przychodząc tylko zagotować sobie herbatę albo skorzystać z łazienki. Żona była pochłonięta romansem z byłym milicjantem mieszkającym po sąsiedzku - poniewierającym swoją matkę-staruszkę aż do jej śmierci, który zresztą niedługo po tej śmierci zapił się na śmierć - i przymykała oko na takie dodatkowe zużycie wody.

Wracam do domu dobrze po północy. Jest cicho, latarnie świecą na pomarańczowo. Kilka lat temu miasto postanowiło oszczędzać na oświetleniu i po dwudziestej drugiej gaszono światła w całej Praszce. Teraz zmienił się burmistrz. Jest zimno, nad polami zaczyna się unosić lekka mgiełka i uśpiony krajobraz lśni pomarańczowawą, księżycową poświatą. Mgła zaokrągla kształty, wygładza je, otula – mimo, że księżyc jest coraz wyżej, pola i przydrożne drzewa widziane z oddali straciły ostrość, jakby dziecko bawiło się starą Practicą taty. Chłód przejmuje do kości, chociaż jest środek lipca. Do połowy drogi odprowadza mnie pies – echo moich szybkich kroków i jego pazurków, stukających o zniszczone płytki chodnika odbija się od niziutkich, dwupiętrowych bloków i niesie się daleko pustymi ulicami. Wszystkie okna są ciemne. Jest środa, jutro trzeba wstać do pracy. Jeśli ktoś jeszcze nie śpi, słyszy przez uchylone okno wszystkie kroki na ulicy, nawet dźwięk wydawany przez ocierające się o siebie nogawki moich dżinsów. Gdybym, idąc, rozmawiała przez telefon, mieszkańcy całej, długiej ulicy Mickiewicza, którzy mają mieszkania z oknami wychodzącymi na ulicę, byliby jutro w stanie powtórzyć z dokładnością co do jednego słowa wszystko, co powiedziałabym półgłosem do słuchawki. Pies rezygnuje, widocznie uznał, że to koniec spaceru; zatrzymuje się przy rosnących na środku trawnika. Oprócz moich kroków nie słychać już nic. Nawet kos, który urządza zazwyczaj nocne koncerty, tym, dziwniejsze, że nauczył się naśladować piszczenie pompki do roweru i skwapliwie to wykorzystuje, już nie śpiewa; zmarznięty i nastroszony, siedzi ukryty głęboko w liściach jarzębiny.