czwartek, 20 sierpnia 2009

Kos dzisiaj nie śpiewa

Budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. Nie u nas; w zielonym bloku po przeciwnej stronie ulicy. W Praszce są tylko trzy takie bloki, niskie, dwupiętrowe, z cegły. Mają już po sześćdziesiąt lat, a przynajmniej tak opowiadał sąsiad - nauczyciel fizyki w praszkowskim liceum -zanim zmarł. Dawniej we wszystkich trzech blokach mieszkali nauczyciele. Teraz nie wszyscy mieszkańcy mają pracę na miejscu i dlatego budzik dzwoni o czwartej trzydzieści. To pora w sam raz, żeby wstać, wypić wrzącą herbatę i wyjść na przystanek, na którym będzie czekać autobus i czterdzieści dziewięć innych kobiet jadących na ranną zmianę do Dylaków. W Dylakach nie zarabia się dobrze, a jeszcze od pensji odliczają pieniądze za dojazd. Zostaje połowa średniej krajowej miesięcznie. Lepsze to, niż nic, chociaż od skręcania wiązek przewodów potrzebnych do produkcji Mercedesów palce puchną i bolą. Ale, jak się zwolnisz, na twoje miejsce czeka cała kolejka. Tak mówi szef.

Jeszcze przed budzikiem wyrywa mnie ze snu odległy brzęk metalowego stelażu spadającego na asfalt placu targowego. Plac targowy, jak niesie wieść gminna, należy do jednego z możnych kupieckich rodów – rodziny Stanaszków, a raczej: Stanaszka seniora. Stanaszek senior jest człowiekiem pracy. Zaczynał od sprzedawania z samochodu kostek masła taniej niż w sklepie i makaronu z Rędzin, ale nie tego, który był reklamowany i powszechnie poszukiwany, tylko z trochę innej fabryki - również w Rędzinach. Po tym targowym epizodzie dorobił się małego sklepiku spożywczego. Później, kiedy właścicielka równie małego sklepiku obok zakończyła działalność, wykupił jej sklepik. Później przejął całą kamienicę. W jednej, rozbudowanej części zostawił sobie sklep spożywczy, w drugiej otworzył jednemu z dwóch synów sklep drogeryjny. Ożenił go, zostawiając z dobrym interesem. Plac targowy, wysypany żwirkiem, na którym zarabiał na maśle, wykupił, podobnie uczynił z dużo większym terenem na łąkach koło rzeki, przy drodze krajowej numer 45, która w Praszce zamienia się na chwilę w ul. Piłsudskiego. Tam wyasfaltował całość, grzebiąc we wspomnieniach koniczynę, firletkę, jaskry i pięciornik gęsi, położył ładne krawężniki, namalował na asfalcie stanowiska i numery i zaczął zarabiać jako właściciel placu targowego. Na starym, malutkim, wybudował hurtownię warzyw i owoców „Sebos”. (Od imienia młodszego syna, który zresztą dostał od ojca interes, oraz, oczywiście, ożenił się: z córką zegarmistrza. Z tym ożenkiem był pewien kłopot, bo owa córka należała do lokalnej sekty – Świadków Jehowy, którzy wykluczyli ją ze swego grona i przestali poznawać na ulicy po zaślubinach z katolikiem.) Potem Stanaszek senior postawił duży, jak na praszkowskie możliwości, dom handlowy, wykupił nieco bagnisty teren przy rzece naprzeciwko placu targowego, wyciął stary sad, zlikwidował przejście na skróty koło komendy policji i zrobił duży, porządny parking wyłożony kostką brukową, płatny w środy i soboty. W ten sposób pozbawił części dochodu harcerzy, którzy z poświęceniem wstawali w soboty o świcie i zbierali co łaska od kierowców chcących zaparkować samochód na ich błotnistym kawałku ziemi przed harcówką nazwanym „Parkingiem Dziewięć Dębów”, pod którymi faktycznie się znajduje.

Gdyby ktoś chciał zarabiać na parkingu w zeszłym stuleciu, nie miałby takich możliwości; dawniej targ odbywał się w Praszce w każdy wtorek po piętnastym dniu miesiąca, a jarmark – w drugą sobotę. Teraz jest tylko targ, w środy i w soboty; czyli trzynaście razy w miesiącu na wyasfaltowanym placu kłębi się tłum. W Praszce nie mówi się „targ”, tylko „bazarek”, a kobiety jeszcze całkiem niedawno zakładały na zakupy swoje lepsze ciuszki, bo na bazarku pojawiało się przecież całe miasto. Dzisiaj właśnie jest środa. Okoliczni sprzedawcy wszystkiego wyjeżdżają z domu przed świtem, żeby przed siódmą móc zacząć handlować. Najwcześniej są ci z warzywami: ustawiają kobiałki z ostatnimi truskawkami, wiśniami, skrzynki pomidorów i wczesnych jabłek, worki marchwi i fasoli, układają kapustę, pory, kalafiory i paprykę na składanych stołach. Po warzywa ludzie przyjdą najpierw; później mężczyźni będą kupować u ruskiego tarcze do piły, scyzoryki, zegarki i golarki elektryczne, a kobiety będą mierzyć rozciągliwe bluzki i brzydkie sweterki za starymi kocami w prowizorycznych przymierzalniach, macać pościel, ręczniki i obrusy – obrusy nieplamiące, okazyjnie za dziesięć złotych, z paskudnym nadrukiem kwiatów, które przypominały prawdziwe, a potem przeszły przez chińską fabrykę i teraz przypominają tylko kolorowe plamy. Do południa na targu będzie ruch. Najlepszy towar skończy się przed dziesiątą; potem już wszystko przebrane.

Właścicielem stoiska z rajstopami jest pan Wojciech. Jesteśmy z nim zaprzyjaźnione, wszystkie trzy kobiety w rodzinie; na własny użytek nazywamy go Panem Od Rajstop. Od innych sprzedawców różni się tym, że ma szczupłe, ładne ręce, szczupłą, wysoką, miłą żonę i mówi cicho i kulturalnie. Podobno skończył studia, ale niewiele po nich zarabiał i przerzucił się na handel. Idzie mu dobrze, bo ma dobry towar. Kiedy zajrzę do niego o jedenastej, nie będzie już miał niczego atrakcyjnego; zakupy u niego robi pół Praszki (drugie pół ich nie robi, bo z racji płci rajstop nie nosi) i cała najbliższa okolica. Uśmiechnie się tylko i powie: trzeba było przyjść wcześniej…
Wcześniej – a najlepiej koło siódmej.

Praszka jest jednym z wielu małych miasteczek, w których kolejka do mięsnego ustawia się na godzinę przed otwarciem sklepu. To nawyk ze starych, dobrych czasów, za których jak człowiek chciał mieć mieszkanie, brał świnię, szedł do prezesa spółdzielni mieszkaniowej i przydział znajdował się od razu. Teraz własna świnia to rzadkość, chociaż i tak stare układy z poprzedniego systemu działają, a wybory wygrywają zazwyczaj ci sami ludzie. Dawniej byli w partii, teraz są w partiach, i nawet jeśli wydaje się, że na terenie gminy zmienił się układ sił, bo wybory dyskretnie przestało wygrywać SLD, nic podobnego. To nie partie tworzą ludzi, tylko ludzie tworzą partie zgodnie ze swoimi interesami i wpojonymi dawniej zasadami, a główna z nich brzmi: pieniądze. Jest tak, jak wszędzie, tylko że w milionowym mieście trudniej dostrzec ten proces, bo jest rozmyty w setkach twarzy i portfeli. W Praszce widać wszystko czarno na białym. W 1993 roku na rynku wygłosił przemówienie Lepper. Było to przemówienie z okazji wywiezienia burmistrza Skoczka na taczce. Wokół sprawy zrobił się szum medialny, ale nie dlatego, że Lepper podpuścił bezrobotnych, którzy wsadzili burmistrza na taczkę i obwieźli go kilka razy wokół rynku, ku uciesze jego różowych przeciwników politycznych, ale dlatego, że burmistrz był inwalidą i miał protezę nogi. Samo wożenie media uznały za odruch społeczny. Kiedy burmistrzem był Ryszard Karaczewski, został oskarżony o niepotrzebne utopienie w oczyszczalni ścieków pięciu milionów, co wcale nie przyspieszyło budowy, a wręcz przeciwnie. Podobno zrobił to bez konsultacji z radnymi, do których obowiązków należy ustalanie budżetu. Sprawa przeszła prawie bez echa. Był różowy. Obecny burmistrz jest oskarżony o zakup kradzionego samochodu. Jeśli mu udowodnią popełnienie przestępstwa sprzed trzech lat - kiedy pewnie jeszcze nie śnił, że zostanie burmistrzem - straci urząd. Niektórzy już zacierają rączki, bo nowy burmistrz nie jest ze starych „elit”; na swoją obronę ma tylko to, że zamienił siekierkę na kijek, bo wyjeżdżając z komisu passatem, zostawił tam piętnaście tysięcy i starą bravię; stracił więc dwa samochody, bo passata odebrał mu sąd, piętnaście tysięcy, czyli obecnie, po czerwcowej podwyżce działającej wstecz – półtorej swojej pensji, i padł ofiarą człowieka, który oszukał innych trzydziestu sześciu naiwniaków oraz cztery instytucje. Sprawa najwyraźniej jeszcze trwa, bo burmistrz dalej zajmuje swój stołek, a „Kulisy Powiatu”, patrzące władzy na ręce, jeszcze chyba o tym nie napisały. Nikt nie zamierza wozić go wokół rynku; zresztą teraz rynek jest miejscem godów. W parku – czyli wśród trzydziestu drzew usytuowanych na środku rynku o średniowiecznej zabudowie, na ławkach siadają dziewczyny, ubrane jak manekiny na wystawie, z ciężkim makijażem. Nie mają wiele lat, za to – wiele do powiedzenia o tym, co się tu dzieje. Jest jeden ogródek piwny, w którym siedzą doroślejsi mieszkańcy. Dziewczyny, które siedzą na ławkach, nie czekają na nikogo, za to oglądają - i są oglądane – przez chłopaków, którzy swoimi właśnie kupionymi albo sprowadzonymi z Niemiec samochodami z piskiem opon robią kółka wokół, albo hamują w krótkiej uliczce prowadzącej z rynku do kościoła.

Ten kościół jest zwany starym, ma dwie wieże i czterysta lat tradycji, w oknach witraże autorstwa krakowskiego malarza, Adama Bunscha, a na posadzce płytki kładzione przez słynną firmę Villeroy & Boch. Ma też dwóch księży parafialnych. Kilka lat temu za sprawą parafialnego donosu zmienił się proboszcz; chodził w jednej, poprzecieranej sutannie, jeździł trabantem, dawał pijakom na chleb z własnej, niedużej pensji, inwestował w kościół, remontując go i doprowadzając do świetności, a na kazaniu mówił do swoich parafian „moi kochani”. Komuś nie spodobało się jednak, że w domu parafialnym wynajmowali pokoje jego starzy rodzice; obecny proboszcz jeździ zielonym oplem, zamyka kancelarię przed czasem i mówi do nielicznych wiernych, którzy pozostali jeszcze w kościele po siedmiu latach, „proszę państwa”.

Prawie naprzeciwko kościoła – redakcja lokalnej gazety. „Kulisy Powiatu” obejmują zasięgiem cztery miasteczka: Wieluń, Kluczbork, Olesno – i Praszkę, w której mieszka prezes Wydawnictwa Pro oraz wydawca „Kulis”, szczycący się swoją współpracą z Radiem Wolna Europa w Monachium. Ma długą, siwą brodę podzieloną na dwie sterczące na boki kępy, łysą głowę, wielkiego owczarka podhalańskiego, jest właścicielem lokalnego domu handlowego, nazywa się Świeykowski przez igrek i sprawia wrażenie, jakby dla pieniędzy nie cofał się przed niczym. W redakcji pracują trzy dziennikarki-polonistki; jedna z nich w zainteresowaniach podaje „astrologię, psychologię, a ostatnio nawet politykę”. Dla drugiej „dziennikarstwo to chaos, improwizacja i nagłe zmiany akcji”. Jednym ze stałych współpracowników jest też pan Stanisław z Kluczborka: namówiony przez Świeykowskiego, pisze, od kiedy przeszedł na emeryturę. Pisze też z nawyku: „kiedy był policjantem, musiał dużo pisać”; a trochę nim był, bo od 1978 roku służył w MO, a później w policji. Wydawca dobrze wie, czego chce, i wzoruje się na ogólnopolskim „Fakcie”. Problem polega na tym, że ”Kulisy” mają zasięg lokalny i kiedy już się przeczyta, że wskazany z nazwiska sąsiad zdradza żonę z młodszą panienką, przy okazji prowadząc dla narzeczonych przygotowanie do sakramentu małżeństwa w swojej parafii, trudno później rzecz wyprostować, bo o sprostowanie pomówienia nikt się nie zatroszczy, a pikantna wiadomość zostanie na długo w głowach i spojrzeniach sąsiadów mijanych na schodach, po których schodzi się długo, bo z czwartego piętra.

Popołudnie w Praszce, w środku tygodnia, jest leniwe i ciche. Na ulicach nie ma nikogo oprócz tych, którzy poszli na zakupy do Biedronki; młodzież siedzi na nielicznych ławkach pod swoimi blokami. Dopiero pod wieczór na ulicach pojawi się trochę więcej ludzi, idących do którejś z czterech pubów lub trzech pizzerii, albo zwyczajnie – na spacer.

Ja też wychodzę na spacer. Jest coraz ciemniej i chłodniej, mimo, że to prawie połowa lipca. Padało, trawa jest wilgotna od deszczu i rosy. Krążę powolnym krokiem człowieka, który nie ma nic do zrobienia; mijam zachód słońca, gapię się chwilę na odbicia złotofioletowych chmur w rzece – ale nie takiej prawdziwej, ze spienionym nurtem, wysokim brzegiem, piaszczystymi łachami, tylko małej, malutkiej rzeczce, zarośniętej trawami, w której woda zakrywa dorosłego mężczyznę tylko podczas powodzi, kiedy przelewa się przez most górą. To Wyderka, mniejsza z dwóch rzeczek płynących przez Praszkę. Druga rzeka to Prosna, którą można by dopłynąć aż do Zalewu Kamieńskiego, gdyby wsiąść przy moście w kajak. W 1860 roku Prosna była linią demarkacyjną pomiędzy Królestwem Polskim a Prusami; 1 września 1939 roku rano żołnierze Wojska Polskiego, ostrzelani przez niemiecki oddział, stacjonujący po drugiej stronie granicy-Prosny, wysadzili most graniczny. Mimo tego zajęcie Praszki trwało tylko kilka godzin; zaraz po spacyfikowaniu ludności Niemcy przerzucili przez rzekę własny most, zdolny wytrzymać czołgi i wozy pancerne, które pojechały w głąb kraju, zdobywać Wieluń.

Idę w pola. Niskie bloki znikają za moimi plecami. W Praszce jest niewiele bloków i żaden z nich nie przekracza wysokości czterech pięter. Bloki są wewnątrz Praszki; na jej obrzeżach coraz szerzej rozpościerają się małe osiedla willowe. Budują je ludzie, którzy mieli już dość harówy w jedynym dużym zakładzie produkującym w czasach świetności części hamulcowe do Kamazów, a później też różne części samochodowe, w zależności od kontraktu. Mieli dość, ziemi już nie mieli, cisnęli się z rodzinami w za małych mieszkaniach w blokach - pracę dostaje tu tylko ten, kto ma dobre układy – dlatego zaczęli wyjeżdżać do Niemiec, na saksy, do opieki, na budowy, do szklarni, sadów, warsztatów samochodowych – i wracali z pieniędzmi, z konkretną gotówką, z pełnym kontem. I budowali domy. W ciągu kilku lat Praszka poszerzyła się o dobre kilka kilometrów; zielone tabliczki na wjeździe i wyjeździe coraz częściej zmieniały miejsce, przesuwane przez bezrobotnych zatrudnionych na jedną fuchę przez Urząd Miasta.

Robi się coraz ciemniej, bo za „osiedlem willowym” nie ma jeszcze latarni. Dopóki świecą te przy ogródkach, widać jeszcze wyraźnie merdający psi ogon. Pies przypałętał się na ostatnim skrzyżowaniu: mały, rudy, z oklapłymi uszami, wesołym ogonem zadartym wysoko w górę, z obrożą. Zamierzał widocznie iść na spacer, ale nikt z jego właścicieli nie miał zamiaru ruszać się po jedenastej wieczorem z ciepłego mieszkania w wilgotne pola, oświetlone pomarańczową połówką księżyca wiszącego nisko nad horyzontem. Poszedł więc sam i postanowił przyłączyć się do mnie.

Idziemy asfaltową drogą, cykają świerszcze, sieć wysokiego napięcia buczy i trzeszczy. W świetle nielicznych latarni widać czarne plamy oleju na nowym asfalcie. Pies przebiega przez mój długi cień, wsadzając nos w trawy po jednej, potem po drugiej stronie drogi. Nic tędy nie jedzie, nie palą się żadne światła w oknach, wszyscy śpią. Księżyc wzeszedł trochę wyżej, oblewa żółtym blaskiem dojrzale prawie kłosy, chabry, które o tej porze nabierają przedziwnego odcienia, pola facelii – nowego wynalazku pszczelarzy. Na horyzoncie – las, jesteśmy na rozstajach, na których asfaltowa szosa zakręca i rozstaje się z nią węższa, piaszczysta droga, prowadząca przy małej brzezince do kilku odleglejszych gospodarstw. Za plecami mamy nocną panoramę Praszki: po prawej na skos widać dwie wieże starego kościoła, po lewej, prawie w polach – niższy dach nowego.
„Nowa parafia” wokół kościoła pod wezwaniem Świętej Rodziny powstała niedługo po tym, kiedy w 1987 r. w „Teleekspresie” prezenter podał, że w Praszce jest najwyższy odsetek rozwodów w stosunku do całej Polski. Arcybiskup częstochowski, Stanisław Nowak, pojechał wkrótce potem do Warszawy, na dywanik do kardynała Glempa. Kardynał zapytał go, co to za taka Praszka i dlaczego tyle tych rozwodów, i powiedział, że tak nie może być. Wkrótce po tej rozmowie została erygowana nowa parafia. Pierwszy kościół mieścił się w stodole na wzgórzu, zwanym Makowym. Idzie się do niego pod górkę i mija się stary żydowski kirchof, na którym Niemcy podczas wojny rozstrzelali jedenastu starych i chorych Żydów. Był to ostatni etap pogromu Żydów praszkowskich. Zaczęło się od spisu ludności, który skrupulatni Niemcy przeprowadzili cztery miesiące po zajęciu Praszki, w grudniu 1939 roku. Na cztery tysiące trzystu mieszkańców ponad tysiąc stanowili Żydzi. Mieli swoją synagogę, szkołę, bibliotekę, cmentarz. Najpierw ogolono im brody z jednej strony twarzy. Później nakazano chodzić rynsztokami. Jeszcze później ograbiono i zniszczono synagogę, a w 1941 roku utworzono getto. Młodzi i silni budowali drogę do pobliskiej miejscowości, używając kamieni z rozwalonego muru kirchofu. 12 sierpnia 1942 roku przeprowadzono selekcję mieszkańców getta: młodzi mężczyźni trafili na roboty w Niemczech, kobiety, dzieci i słabszych w ciągu 24 godzin wywieziono do Chełmna nad Nerem i zagazowano. Jedenastu rozstrzelano na miejscu, na żydowskim cmentarzu z macewami zwalonymi na kilka stosów pod resztkami muru. Wciąż tam leżą: na połamane, kamienne płyty z hebrajskimi napisami i wyrytymi lwami sypią się jesienią złote brzozowe i topolowe liście. Diaspora amerykańska, której przodkowie spoczywają pod tym cmentarnym gruzem, nie dysponuje funduszami pozwalającymi na odrestaurowanie cmentarza; na ich prośbę, popartą odpowiednimi argumentami, teren otoczył płotem z siatki proboszcz parafii na Makowym Wzgórzu. Przy wejściu pojawiła się metalowa, kuta brama z gwiazdą Dawida i ryglem, którą muszą otwierać właściciele psów, kiedy idą z nimi na spacer po górkach. Spadziste, niewielkie zbocze, porośnięte drzewami, kończy się właśnie stosami połamanych, omszonych płyt, i ciągnie się jeszcze niewielki kawałek, aż do tyłów garaży i budynków miejskich, niskich, parterowych baraków dla pracowników zieleni miejskiej, w których ogródkach piętrzą się połamane huśtawki i karuzele, kolorowy złom z praszkowskich placyków zabaw. Dawniej było to ulubione miejsce zataczających się meneli, wąchaczy kleju, a jeszcze wcześniej - satanistów; teraz teren jest nieco bardziej posprzątany, a ogrodzenie utrudnia dostęp nie tylko spacerowiczom, więc ilość tłuczonego szkła zaścielającego ścieżki nieco zmalała.

Od góry teren kirchofu kończy się zupełnie współczesną płytą poświęconą rozstrzelanym Żydom. Dawniej ścieżka prowadziła na górę koło płyty - na której kładło się dzikie róże, a w maju zawilce i konwalie - przez płaski kawałek pomarańczowej, gliniastej ziemi aż do lejów po bombach, porośniętych młodymi, czerwonymi klonami, a potem aż do starego sadu pełnego brzemiennych jesienią jabłoni, i jeszcze dalej, do sosnowego lasku, w którym najlepiej wychodziły ogniska i z którego widać drugą rzekę, Prosnę, płynąca od Gorzowa Śląskiego, odległego od Praszki o pięć kilometrów. W Gorzowie nad rzeką jest zakład; nazywa się „Armagor”. Przed „Armagorem” wody Prosny mają pierwszy stopień czystości; żyją w nich wydry i raki. Za „Armagorem” woda ma już drugi stopień czystości. Wydry i raki tego nie lubią.

Teraz jednak, wchodząc przez bramę z gwiazdą Dawida, nie da się dojść do lasku z widokiem na rzekę. Ścieżka wspina się na górę, jak dawniej pomarańczowa, ale druciana siatka płotu zagradza przejście na teren Kalwarii Praszkowskiej, ostatniej dumy i ukochania proboszcza parafii Świętej Rodziny, który patronom parafii postawił kościół i uznał, że to wystarczy, a sam zajął się sanktuarium fatimskim, a później – własnym i niepowtarzalnym praszkowskim sanktuarium Matki Boskiej Kalwaryjskiej, której obraz zasłaniany i odsłaniany jest przy fanfarze wygrywanej na trąbce podobno przez znanego muzyka, znajomego proboszcza. Proboszcz jest zresztą, jak ludzie gadają, siostrzeńcem arcybiskupa Nowaka.

Kalwarii i niskiego, brzydkiego, białego budynku z wielką figurą Chrystusa na dachu, czyli grobowca Pana Jezusa, z rozstajów nie widać. Dawniej tym w miejscu, które właśnie obwąchuje mój tymczasowy pies, stała potężna stara wierzba, pod którą zatrzymywały się samochody z parami szukającymi spokoju na szybki numerek. Kurestwo jest na równi z alkoholizmem plagą społeczną w Praszce. Warunki są sprzyjające – w okolicznych wsiach zbudowano w ostatnim dziesięcioleciu kilka wielkich budynków dyskotek (wcześniej były urządzane w remizach strażackich), zatrudniono DJ’ów grających ostre techno i ułatwiono trzynasto- i piętnastolatkom uczestniczenie w odbywającym się tam copiątkowym polowaniu, podstawiając specjalne autobusy, zbierające ludzi z okolicznych wiosek i dowożące prosto pod odrzwia imprezowni. Nawet kilkukrotne naloty policji w związku z powszechnie sprzedawanymi tam narkotykami nie zatrzymały młynów rozrywki. Zresztą nie tylko młode dziewczęta z dobrych praszkowskich domów mają szanse na swoją wielką przygodę. Mężatki nie chcą czuć się gorsze i często zdarza się, że w jednym, trzypokojowym mieszkaniu zameldowanych jest sześć osób, tworzących rodzinę, z których tylko dwie noszą to samo nazwisko i jest to zazwyczaj nazwisko dwójki dzieci z pierwszego małżeństwa właścicielki mieszkania. Jeden z bardziej spolegliwych mężów przemieszkiwał przez długi czas we własnej piwnicy, do której wypędziła go żona – hetera, na górę przychodząc tylko zagotować sobie herbatę albo skorzystać z łazienki. Żona była pochłonięta romansem z byłym milicjantem mieszkającym po sąsiedzku - poniewierającym swoją matkę-staruszkę aż do jej śmierci, który zresztą niedługo po tej śmierci zapił się na śmierć - i przymykała oko na takie dodatkowe zużycie wody.

Wracam do domu dobrze po północy. Jest cicho, latarnie świecą na pomarańczowo. Kilka lat temu miasto postanowiło oszczędzać na oświetleniu i po dwudziestej drugiej gaszono światła w całej Praszce. Teraz zmienił się burmistrz. Jest zimno, nad polami zaczyna się unosić lekka mgiełka i uśpiony krajobraz lśni pomarańczowawą, księżycową poświatą. Mgła zaokrągla kształty, wygładza je, otula – mimo, że księżyc jest coraz wyżej, pola i przydrożne drzewa widziane z oddali straciły ostrość, jakby dziecko bawiło się starą Practicą taty. Chłód przejmuje do kości, chociaż jest środek lipca. Do połowy drogi odprowadza mnie pies – echo moich szybkich kroków i jego pazurków, stukających o zniszczone płytki chodnika odbija się od niziutkich, dwupiętrowych bloków i niesie się daleko pustymi ulicami. Wszystkie okna są ciemne. Jest środa, jutro trzeba wstać do pracy. Jeśli ktoś jeszcze nie śpi, słyszy przez uchylone okno wszystkie kroki na ulicy, nawet dźwięk wydawany przez ocierające się o siebie nogawki moich dżinsów. Gdybym, idąc, rozmawiała przez telefon, mieszkańcy całej, długiej ulicy Mickiewicza, którzy mają mieszkania z oknami wychodzącymi na ulicę, byliby jutro w stanie powtórzyć z dokładnością co do jednego słowa wszystko, co powiedziałabym półgłosem do słuchawki. Pies rezygnuje, widocznie uznał, że to koniec spaceru; zatrzymuje się przy rosnących na środku trawnika. Oprócz moich kroków nie słychać już nic. Nawet kos, który urządza zazwyczaj nocne koncerty, tym, dziwniejsze, że nauczył się naśladować piszczenie pompki do roweru i skwapliwie to wykorzystuje, już nie śpiewa; zmarznięty i nastroszony, siedzi ukryty głęboko w liściach jarzębiny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz