wtorek, 15 lipca 2008

Pierwszy

Pokój redakcyjny nie jest duży. Mieszczą się w nim trzy biurka, po-PRL-owska komódka, na niej stary telewizor. Za nim, spiętrzone wprost na podłodze, grube kroniki Klubu Dziennikarzy w czarnych okładkach. We wnęce niepozorna, ciemnoszara szafa zamykana na klucz. Kremowe ściany, szarozielona wykładzina, za oknami – szara ściana przeciwległego skrzydła i zielony o tej porze pejzaż Krakowa, z którym współgrają dwie pary zielonych drzwi: jedne, wejściowe, i drugie, które prowadzą do sąsiedniego pokoju i które zawsze są zamknięte, dzięki czemu można przy nich postawić biurowe krzesło z zepsutym oparciem i siedzi się całkiem wygodnie.

Pokój nie ma numeru: na portierni trzeba poprosić o klucz do TV-3. Portier pyta wtedy podejrzliwie: A od kogo ma pani pozwolenie? Później tłumaczy: wie pani, gdyby tak wszyscy, to każdy mógłby wszędzie wejść. O, tu proszę podpisać.

Punktualność jest wskazana, przynajmniej za pierwszym razem. Były panie umówione? Tak? Momencik – strażnik chwyta z słuchawkę i po chwili mówi: drugie piętro, proszę usiąść i poczekać. Dyrektor ma zebranie. Na drugim piętrze przy dwóch palmach i przeszklonej ścianie wychodzącej na dziedziniec zielona kanapka dla gości dyrektora. Przechodzący rzucają nam zaciekawione spojrzenia: takie dwie, obcas, kolano, makijaż, fryzura, do dyrektora? Czekamy. Nikt o nic nie pyta. Patrzą tylko. Gdyby jednak ktoś, od razu byłoby łatwiej, już nie my-oni, albo przynajmniej już nie tak bardzo. W końcu – nareszcie – pytanie: A panienki co tutaj robią? Bo ja tu pracuję – i już można powiedzieć, że praktyki, że dyrektor, że zebranie się przedłuża, można przesunąć się na ciasnej kanapce, przegrzebać torebkę w poszukiwaniu jakiejś kartki, długopisu, kolorowe cienkopisy też mam, o, zobacz, czerwony i zielony. W sam raz, żeby narysować kwiatki, a Wiktoria lubi rysować. Potrafi nawet napisać: WIKI, ale więcej jeszcze nie, bo ma dopiero pięć lat.

Sekretarka prosi nas do gabinetu. Dyrektor nie jest w najlepszym humorze. Ale zgadza się, podpisuje, osobiście prowadzi nas do odpowiednich działów. Redakcja reportażu jest na pierwszym piętrze, niedaleko newsroomu. W środku - pusto. Później się przekonam, że pokój redakcyjny to ostatnie miejsce, w którym można znaleźć redaktora naczelnego. Na razie nie wiem jeszcze, że mogę wejść do środka; stoję na korytarzu i oglądam Kraków zza oszklonych drzwi prowadzących na taras. Czekam. Pierwsze, czego uczy telewizja, to cierpliwość.

Maciek

W końcu przychodzi pan Maciek – szef redakcji reportażu. Po tygodniu będziemy już na „ty”. Rzuca okiem na podanie, przegląda moje CV, potem mówi: proszę znaleźć sobie temat, dostanie pani operatora z kamerą, potem montaż, zaraz dam pani wzór planu dnia zdjęciowego. O czym chce pani robić materiał?

Maciek: brunet, półdługie włosy, garbaty nos. W nieśmiertelnej czarnej marynarce i dżinsach, nigdy nie myje szklanek po kawie. Jeśli skończą się czyste, po prostu kupuje kawę w bufecie. (Zresztą w redakcji podobno nikt nigdy nie zmywał do czasu pojawienia się praktykantki.) Maciek jest po FAMU, po historii sztuki na UJ i kursie reżyserii u Wajdy. Jest też szefem Redakcji Reportażu i Form Dokumentalnych Telewizji Kraków od momentu jej powstania, czyli od niecałych pięciu miesięcy; wcześniej był wolnym strzelcem. Jeśli masz sprawę do Maćka, są dwa sposoby, żeby spotkać się z nim w budynku telewizji. Albo masz jego numer, dzwonisz i znajdujesz go, albo nie masz, wtedy przychodzisz do pokoju redakcyjnego i czekasz. Czasami przychodzi.

Miłosz

To jest pani praktykantka – mówi Maciek i moją rękę ściska szatyn, na oko trzydziestoletni, w okularach, z początkami brody i brązowej marynarce na czarnej bluzie z kapturem. Potem dowiem się, że ma dwadzieścia siedem lat, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jest po wylewie, który sparaliżował mu prawą połowę ciała, ale tego już prawie nie widać. Czasem tylko ma skurcze. Miłosz skończył politologię; został dziennikarzem, bo nie miał pojęcia, kim chce być. Wypada z pokoju tak samo szybko, jak do niego wpadł, a ja jeszcze nie wiem, że pracuje w tej redakcji i że do niego należy biurko zawalone książkami, papierami, taśmami upchanymi wokół starego Compaqa, z kubkiem z napisem „Nowa Huta” i kawałkiem szlabanu pociętego przez spoconego starostę czy marszałka na którejś z granic przy okazji wchodzenia do Schengen.
Poza tym dowiaduję się, że zebranie redakcji odbywa się raz w tygodniu i będzie pojutrze. A redakcja pracuje codziennie.

Zebranie

Zebranie redakcji odbywa się w sali na dole, obok bufetu. Kiedy wracam z kawą, Maciek i kilku reportażystów? reporterów? dziennikarzy pracujących w redakcji? – tego do końca nie wiadomo - siedzą już przy długim stole. Za Maćkiem duże szklane drzwi, prowadzące na taras; widać przez nie zielony park – kasztany, lipy, brzozy, i czasami wiewiórkę. W sali nie ma zegara; tylko ten, kto spogląda na własny, wie, ile spóźniają się reporterzy. Omawiają tematy. Dzwoni czyjś telefon, ktoś inny podaje kontakt do swojego znajomego, który może pomóc przy realizacji materiału. Maciek kończy kawę. Idziemy na kolaudację.
Będziemy oglądać materiał, który właśnie został zmontowany –wyjaśnia Maciek. W drodze z pokoju redakcyjnego do przeglądówki dowiaduję się, że kolaudacja to nie uzgadnianie obrazu z dźwiękiem, ale rodzaj cenzury. Po obejrzeniu pierwszego materiału Maciek wciąż w dobrym humorze prosi mnie o uwagi kolaudacyjne. W końcu jestem na praktykach.

Zdjęcia

Za pół godziny wyjeżdżam na zdjęcia. Jedziesz? – rzuca Miłosz przez ramię zza biurka. Mamy jechać do teatru zrobić materiał o premierze jednego z głośnych przedstawień; potem trzeba nakręcić wywiady z panią dyrektor i panią mecenas wystawy w Fabryce Schindlera. Piętnaście minut przed wyjazdem okazuje się, że premiera przedstawienia została przesunięta. Powtórne planowanie zdjęć, przy okazji uczę się kilku nowych przekleństw.

Telewizja Polska jest jedyną telewizją na świecie, która ma własnych kierowców – powiedział mi ktoś. Wybiegamy z budynku telewizji; na parkingu w białym fordzie czeka już kierowca, a z nim operator i dźwiękowiec. W pięcioosobowym mondeo jest jeszcze jedno miejsce – w sam raz dla praktykantki.
Kierowca w TVP to człowiek, który prawdopodobnie wie wszystko o wszystkich. Dlaczego? Bo wozi różne ekipy. Ekipy dzielą się na te, które szanują dyrektora i na te, które mają pewne zastrzeżenia. Kierowca szanuje albo ma zastrzeżenia w zależności od tego, kogo wiezie.

Co robi praktykantka na zdjęciach? Trzyma blendę. Skacze do sklepu po wodę. Czeka w samochodzie, kiedy reszta idzie po coś do jedzenia. Obserwuje, co kto robi i w jaki sposób. Co robi redaktor, co robi operator, co robi dźwiękowiec, jak ustawić bohatera, jakie pytania mu zadać. Ludzie z zewnątrz traktują praktykantkę jak członka ekipy. Członkowie ekipy traktują praktykantkę jak człowieka z zewnątrz.

Montaż

W montażowni nie wolno palić. Ale są sposoby na to, żeby oszukać czujnik ognia; na przykład otwiera się szeroko okno. Przez okno widać drugie skrzydło budynku. Jeśli ma się okno w dobrym miejscu, nie wychodząc z pokoju można wiedzieć, kto akurat jest u siebie. Okna gabinetu dyrektora wychodzą tylko na dziedziniec; widać z nich, kto przyszedł, przyjechał, kto wychodzi. Widać park.

Szybko dowiaduję się, co to off, setka, przebitki. Że najważniejsze jest to, jak dogadujesz się z montażystą. On może wszystko zepsuć – albo stworzyć arcydzieło. Dobrze jest, żeby przyjść na montaż z własnymi notatkami, żeby już mieć przejrzany swój materiał, wypisane setki: o, widzisz - najpierw czas, godziny, minuty i sekundy na taśmie, potem pierwsze i ostatnie słowo. Wtedy przekazujesz montażyście własną wizję. A jeśli dobrze się znacie, nie protestuje tak bardzo, i montaż idzie sprawnie i szybko.

Żeby stworzyć siedem dobrych minut reportażu, potrzeba siedmiu godzin. Jak ktoś jest naprawdę dobry, ma wprawę, zrobi to w sześć, albo nawet pięć i pół godziny. Dużo zależy od autora: jak przychodzi, a wcześniej nawet nie zajrzał do materiału, od razu wiadomo, że montaż potrwa dłużej. Najlepiej, jak zrobi sobie notatki i tylko podaje: czas – i cytat; wtedy praca idzie piorunem. Najgorzej, jak przychodzi taka pani B.; nie wie, czego chce, nie wie, co wyciąć, a co zostawić. Kolejność ma do d…, a potem trzeba poprawiać, bo po kolaudacji Maciek dzwoni i mówi: Setkę z czwartej minuty wrzuć na początek, potem to, jak jedzie na rowerze, dalej niech idzie, jak jest, ten obraz bez dźwięku albo wyrzuć, albo coś tam trzeba podłożyć, bo tak to zostać nie może. A poprawiać można w nieskończoność.

Temat

- Nie, nie, nie. Musisz sobie dobrze zapamiętać, że nie robimy materiałów o wariatach, szaleńcach i kulturze. To ma być reportaż społeczny – mówi Maciek, kiedy słyszy kolejną propozycję tematu. Nowa Huta odpada; na ten temat powstało już zbyt wiele reportaży. Musi być bohater i kontrbohater – chyba, że chcesz robić portret? Ale portret jest trudniejszy… I na początek proponuje mi dokumentację do zupełnie innego tematu. Błysk w oku, ręce kreślą w powietrzu niewidzialne linie; nawet tytuł już mam - mówi.

Tytuł jest czasem większym problemem niż temat. Najlepsze tytuły wymyślają znajomi.
Realizacja tematu nie zawsze jest łatwa. Oglądamy materiał do reportażu o Romach. Nie za dobry - część jest nagrana bez dźwięku. To dlatego, że wywiązała się bójka i operator kamery musiał rozłączyć się z dźwiękowcem. W takiej sytuacji przede wszystkim chroni się sprzęt.

Po dwóch tygodniach Maciek nie krzywi się już tak bardzo, kiedy rzucam kolejną propozycję. I w końcu: tak, to możesz zrobić. Idź tam, najpierw dokumentacja, potem napiszesz plan dnia zdjęciowego, damy ci operatora.

Pełna obaw idę do szkoły specjalnej, o której mam robić reportaż. Układam w myślach rozmowę z panią dyrektor, szukam argumentów, które sprawią, że udzieli mi zgody. Nie przydają się na nic: kiedy mówię, że reportaż, że telewizja, słyszę: Tak się składa, że nie mogę powiedzieć nic innego niż – chwila ciszy, ona znacząco się uśmiecha, ja w napięciu czekam na jej słowa - tak. Chwilę rozmawiamy, później osobiście prowadzi mnie do dyrektor podstawówki, pani Małgorzaty, która oprowadza mnie po szkole. Wyjaśniam, co chcę zrobić, jakie pracownie nagrać, z kim porozmawiać. Podchodzimy do grafika. Pan, który prowadzi reżyserię dźwięku, jest we wtorki i środy. Inne pracownie SA otwarte codziennie, trzeba ułożyć wszystko pod pana Damiana. Umawiamy się na wtorek. Obiecuje, że uprzedzi o mojej wizycie nauczycieli i opiekunów pracowni, będę mogła wejść wszędzie. W końcu się żegnamy. Nie mówię jej, że to mój pierwszy reportaż.

czwartek, 12 czerwca 2008

Żony, mężowie i ich koledzy

[czyli wprawki z Szekspira]

Żony mają szósty zmysł. Mężowie nie chcą go słuchać. Wolą słuchać kolegów.
Żony umierają ze strachu o mężów. Mężowie – zazwyczaj z powodu miecza włożonego nie tam, gdzie rozsądek nakazuje go przechowywać. Miecz przeważnie należy do kolegi.
Żony posługują się swoją urodą, sprytem, rozsądkiem, intuicją, znajomością społeczeństwa, prawa i męskiej psychologii. Robią to, żeby móc w spokoju spełniać się w byciu żonami.

Koledzy posługują się swoją znajomością technik manipulacji, psychologii tłumu, sprytem, umiejętnością wykorzystania (lub obejścia) prawa, odwołaniem do źle pojętej męskiej solidarności i wyższą od kobiet pozycją społeczną. Robią to, by móc w zamieszaniu spełniać się w byciu Cezarami.

Żony w ostateczności uciekają się do dwóch rzeczy.
Pierwsza – to prorocze sny. Działają w przypadku zabobonnych mężów. (Techniką tą posługiwały się tak żona Cezara, jak i żona Piłata, a także wiele innych żon na przestrzeni wieków. Zwłaszcza żony przywódców.) Nie można jednak bagatelizować umiejętności interpretowania snów, którą osiągnęli koledzy (tak Cezara, jak i Piłata. A także innych przywódców.)
Druga – to odwołanie się do węzła małżeńskiego, który niesie ze sobą pewne zobowiązania. Mąż dzieli z żoną wszystko: od łoża po tajemnice. Jest wiele metod, które stosuje żona, by przypomnieć o tym obowiązku mężowi: od okazywania mu troski, przez znajomość jego przyzwyczajeń, odwoływanie się do jego rozsądku, do własnego rozsądku (co można poprzeć pochodzeniem), przez znajomość spraw, które mąż próbuje właśnie ukryć, aż do błagania na kolanach, by je ujawnił (jeśli przypadkiem nie są żonie do końca znane.)
Sposób drugi jest skuteczniejszy niż pierwszy. Koledzy nie mają tu za wiele do powiedzenia. A żona, poznawszy, w czym rzecz, ma.
„Porcja: A gdyby ta rzecz umiała odmienić twe ciało, tak jak umysł twój odmienia, nie mogłabym cię rozpoznać. (…) zawierz mi swą troskę.
Brutus: Czuję się nieco niezdrów i to wszystko.”
Koledzy w ostateczności uciekają się do dwóch rzeczy. Do pochlebstwa. I do sztyletu.
Mężowie w ostateczności także uciekają się do dwóch rzeczy. Do zdziwienia, które nie przynosi pożądanych skutków.(„Et tu, Brute?”) I do miecza. Na drugim, tępym końcu miecza zazwyczaj znajduje się niewolnik.

Argumenty żon są słuszne. Argumenty kolegów – trafne. Argumenty mężów – ostateczne.
Żony wykształcają swoje umiejętności w czasie całego swojego życia, w którym przechodzą spod opieki jednego pater familias w ręce drugiego. O długości życia decyduje znajomość prawa.

Twórcami prawa są: Tyberiusz Koruncjanus, który jako pierwszy wyjaśniał słuchaczom zastosowanie jego zasad w życiu; Publiusz Mucjusz Scewola, który dał podstawy prawu cywilnemu; Kwintus Mucjusz Scewola, który opracowywał zagadnienia prawa cywilnego pozostawionego przez swojego (prawie) imiennika. Wykonawcą prawa dla każdego domu jest pater familias. Decyduje o życiu i śmierci domowników. Przekroczenie prawa w przypadku kobiety kończy się przeważnie przyjemnym miejscem w słonecznej części ogródka na dłużej.

O długości życia żony decyduje też znajomość polityki. Jeśli zostaje żoną senatora, wszystko zależy od jego znajomości psychologii tłumu. W najlepszym przypadku może liczyć na willę w ładnej, małej miejscowości nad morzem i doglądanie męża oraz jego plantacji sałaty. W najgorszym przypadku – na szybką śmierć z rąk tłumu plebejuszy, którzy nie dosłyszeli, co mówił z naprędce postawionego podwyższenia jej mąż, a ponieważ nie dosłyszeli, nie do końca zrozumieli, a to, co zrozumieli, nie do końca im się spodobało. Lub też czyjś inny mąż mówił wyraźniej. Tłum lubi w ekspresywny sposób manifestować swoje niezadowolenie. („Spalmy dom Brutusa!”)

W Rzymie znajomość retoryki była czymś w rodzaju umiejętności przetrwania w pustynnym miejscu, kiedy ma się do spełnienia misję wagi światowej, każdy kamień może okazać się wrogiem, dysponuje się czterdziestoletnim - przynajmniej z wyglądu - karabinem maszynowym dostarczonym przez tubylców, podczas gdy przeciwnik strzela nam w plecy z działka umieszczonego w helikopterze. Różnica polega na tym, że zamiast pustyni są puste głowy motłochu, każdy kolega może okazać się wrogiem, zamiast nabojów używa się słów, a informacje o aktualnym stanie polityki sprawiają, że ten, który je posiada, bierze udział w wyścigu konia z helikopterem, lecąc helikopterem.
O długości życia żony decyduje wreszcie znajomość męskiej psychiki, oraz znajomość talentów spiskowo – batalistycznych jej męża. To jeden z niewielu przypadków, w których ma okazję sama zadecydować, kiedy nastąpi jej mały, prywatny koniec.
Tak naprawdę jednak o długości życia żony decydują pośrednio koledzy jej męża. Ponieważ żona jest drugą połową męża, a tylko całość umiera naprawdę.

Jeśli chodzi o jakość życia żony, zazwyczaj żona nie jest całkowicie odcięta od kultury. Historia zna przypadki kobiet, które w przebraniu starały się dostać na igrzyska. Historia mówi też, że miejsce dla kobiety w cyrku jest zazwyczaj duże, okrągłe i wysypane piaskiem. I nie wszystkie radziły tam sobie jak Amidala. (Być może dlatego, że nie była wtedy żoną. Kiedy zaczęła nią być, od razu też zaczęły się kło… pojawiać troski o męża.) Jednak większość żon (prawdopodobnie z nudów), zaczyna w końcu czytać listy trafiające do domu męża. A także poezję. (Co do listów, trafiają się różne i czasem może się z nich dowiedzieć o mężu zbyt wiele. Co do poezji, w obiegu znajduje się tylko dobra. Złą można rozpoznać od razu, po pewnych dziwnie wyglądających, poprzyklejanych tu i ówdzie fragmentach. Nieliczni odważają się ją czytać. Jedno z ulubionych powiedzeń tłumu brzmi: „Rozszarpać go za jego złe wiersze!”)

Ważną umiejętnością żony jest czekanie. „Bo męska rzecz to być daleko…” Może ono trwać naprawdę długo, zwłaszcza, gdy mąż wyprawia się gdzieś z kolegami. (Nawet, jeśli mąż jest rozsądnym dowódcą wyprawy i naprawdę chce już wrócić do domu. Wtedy koledzy zostają, krótko mówiąc, przy drodze. Lub w żołądkach tego, co pojawia się przy drodze, tudzież za burtą.) Czasami jest czekaniem na próżno, jeśli mąż nie jest w stanie wrócić. Z przyczyn czysto fizycznych.

Mąż nie musi umieć czekać. Za to musi umieć podejmować decyzje, działać, ponosić konsekwencje działania oraz udawać, że lubi kolegów, których nie lubi, by wspólnie osiągnąć cel. Choć nie zawsze do końca zdaje sobie sprawę, czym jest ten cel.

Do zadań mężów należy troska o dobro publiczne. Jakkolwiek ją rozumieją.
Do zadań żon należy troska o mężów.
Do zadań kolegów należy wpływanie na mężów, by ich zdobyć dla własnych celów, eliminując wpływ żon. Oraz udawanie Greka, kiedy zostaną zapytani o to wprost.

Do specjalnych zadań żon należy mówienie mężom prawdy o nich samych. A także prawdy o ich kolegach. Zazwyczaj żony wyrażają w ten sposób swoje obawy, podyktowane znajomością społeczeństwa i męskiej psychologii, wynikające z rozsądnych, mimo wszystko, obserwacji.

Rozsądni mężowie biorą pod uwagę to, co mówią ich żony. Nierozsądni mężowie biorą pod uwagę to, co mówią ich koledzy. („Jak śmieszny zdaje się twój lęk, Kalpurnio!”) Koledzy przeczą żonom i ich intuicji, a przytakują mężom i ich pysze. („Ten sen na opak został wyłożony.”)

Nierozsądni mężowie wracają w charakterze ducha, wpływając bezpośrednio i zasadniczo na życie kolegów i pośrednio na życie ich żon.

Żony zawsze i istotnie wpływają na życie swoich mężów. A przynajmniej się starają.

Koledzy wpływają zasadniczo i bezpośrednio na politykę.

piątek, 6 czerwca 2008

Czwarta władza

Ludzie są dziwni - powiedział młody blondyn, komentując kłótnię dwóch pań o miejsce siedzące w autobusie miejskim.
Dlaczego nie powiedział: Jesteśmy dziwni?
Nie czuł pewnie łączności z dwoma niemiłymi paniami.

Wracałam właśnie z konferencji o mediach jako czwartej władzy. Kolejnej konferencji, na której dziennikarze siedzący za stołem i dziennikarze siedzący na widowni, studenci dziennikarstwa i amatorzy wszelkich publicznych debat dyskutowali o mediach publicznych i prywatnych.

Nikt nie mówił: my, dziennikarze, powinniśmy…, nie wolno nam..., jesteśmy.
Wszyscy za to mówili: dziennikarze są… dziennikarze powinni… dziennikarze nie mogą.

Krótki bilans spotkania.

Nosiło tytuł „misje czwartej władzy”, i już po półgodzinie okazało się, że czwarta władzą nie jest sfera (sfora?) dziennikarska, ale specjaliści od PR, przygotowujący informacje, i że nie ma mowy o misji, ponieważ jest to pojęcie zbyt szeroko zdefiniowane i najbardziej przypomina yeti – jak powiedział redaktor G.: Wszyscy wiedzą, że jest, ale nikt nigdy nie widział.

Wśród osiemnastu zaproszonych gości były dwie kobiety.
Po pierwszej debacie padło pięć pytań. Wszystkie zadali mężczyźni.

Debatę ożywiał Witold Gadowski.
Poziom podnosił prof. Zbigniew Bajka.


Małe, paskudne pytanko, które nasuwa się już po pierwszej debacie: po co? Po co dyskutować nad dziennikarską niezależnością i wiarygodnością? Po co ubolewać nad prawie dwoma milionami czytelników tabloidów? Po co po raz kolejny wymieniać doświadczenia albo tylko argumenty, skoro to do niczego nie prowadzi?

Nie ma przecież żadnego ogólnego stowarzyszenia dziennikarzy. Działa ich kilka i wspólnie mają podobno półtora tysiąca członków. Jest 21 tysięcy ludzi, którzy z różnych powodów nazywają siebie dziennikarzami. Których nie obowiązują żadne normy, ponieważ nie ma – oprócz norm i sankcji prawa, obowiązujących większość obywateli – specjalnego dziennikarskiego sądu, administracji, struktur – zwał jak zwał – które miałyby wpływ na pracę dziennikarzy i które sprawowałyby kontrolę nad środowiskiem.

Z tym środowiskiem zresztą jak z lasem: z daleka widzi się las właśnie – z bliska tylko drzewa. Pojedyncze drzewa. Ładniejsze bądź brzydsze, z większymi czy mniejszymi korzeniami, rosnące samotnie albo w większej kupie, uprawiające symbiozę czy inna mikoryzę z większą czy mniejszą ilością różnych od nich stworzeń. Niektóre drzewa się lubią i mogą rosnąć koło siebie, niektóre nie znoszą się, bo wzajemnie zatruwają sobie glebę. Różnica polega na tym, ze to leśniczy decyduje o tym, które drzewo wyciąć, które zostawić. Decyduje, ponieważ zna się na drzewach, a doświadczenie pozwala mu odróżnić zdrowe drzewo od chorego. Doświadczenie jest oparte na pewnych kryteriach: są opisane symptomy choroby, a do leśniczego należy ich rozpoznanie.

Leśniczy jest organizmem samodzielnym i nie wchodzi w związki symbiotyczne ani mikoryzę.

A w niektórych biosferach po prostu go nie ma.

środa, 4 czerwca 2008

Sprawa RCC

Robert ma niewiele ponad trzydzieści lat. Niewysoki, krępy brunet, w trakcie habilitacji, nalewa herbaty do porcelanowych filiżanek. Siedzimy przy stole, w tle - Mozart w wykonaniu orkiestry jazzowej. – Mam coś, co mogłoby panią zainteresować. Międzynarodowa firma, która ma duży wpływ na relacje społeczne i polityczne w wielu krajach. Ładnych parę lat temu w interesujący sposób poradziła sobie z konkurencją, właściwie eliminując ją z rynku. W całej sprawie ważny był – to dość ciekawe - prywatny list pracownika tej firmy. Jaka to firma? RCC.
Autor listu to Grzegorz N. Wiadomo o nim niewiele; zresztą o całej sprawie nigdy nie pisano zbyt dużo. Autorem jedynej obszerniejszej publikacji jest pewien Włoch, G. Nie zgadza się na spotkanie ani na podanie nazwiska, ale przez telefon udziela mi kilku wskazówek.

Syn dyrektora

Grzegorz N. był synem jednego z wysoko postawionych pracowników firmy RCC na placówce w Turcji. Główna siedziba RCC znajdowała się oficjalnie we Włoszech, chociaż były pewne sygnały wskazujące na jej izraelskie powiązania. Grzegorz po studiach wyższych nie skorzystał z propozycji wyjazdu na zagraniczne stypendium; został w kraju i pracował naukowo. Niedługo potem ożenił się, porzucił dotychczasowe zajęcie i przy pomocy ojca oraz brata pracującego już na stanowisku kierowniczym w Kayseri dostał się do RCC. Został dyrektorem jednej z regionalnych placówek - Nevşehir.

W Polsce tematem zajmuje się Marta. G. podaje mi do niej numer; mam powołać się na niego. Dzwonię. Włoskie nazwisko wspomniane na początku rozmowy skutkuje propozycją spotkania. Jadę do Warszawy.
- Tak, list był nieoficjalny, ale mimo tego został wykorzystany w konflikcie dwóch politycznie istotnych firm: RCC i ARC .
Siedzimy w kawiarni, na stole obok filiżanek po kawie i popielniczki leży gruba teczka. W teczce – cała dokumentacja Marty.
Marta firmą RCC zainteresowała się na studiach. Ukończyła nawet szkolenie, a później za czyimś – nie zdradza, czyim - pośrednictwem trafiła na sprawę Grzegorza N. Pisała o nim kilka razy.
-Wiesz, jak działa RCC? – pyta. - Musisz to zrozumieć, jeśli chcesz zajmować się tym listem.

Międzynarodowa korporacja

RCC to firma funkcjonująca na wielu światowych rynkach pracy. Mimo kilku kryzysów związanych z utratą zaufania klientów wciąż istnieje, a jej notowania wzrastają. W Polsce szkolenie kończy rocznie ponad sto osób. Poza administracją, doradztwem i negocjacjami firma rozpoczęła działanie na polu medialnym. Organizuje też konferencje, szkolenia oraz warsztaty tematyczne dla różnych grup zawodowych. Bardzo istotne jest to, że współpracuje z rządami wielu państw.

- Dlaczego Grzegorz? Zainteresował mnie jego charakter – Marta zaciąga się papierosem, zerka przez okno. – Z jakiego powodu taki facet został nagle dyrektorem? Administratorem? Przecież on się do tego nie nadawał, pracował naukowo, wolał siedzieć sam z książkami, niż spotykać się z ludźmi. Prawdopodobnie udało mu się przez poparcie ojca i brata, pracowali z ramienia RCC na kierowniczych stanowiskach. Ale to oznacza, że był naprawdę dobry, przecież oni ich sprawdzali, nie można mówić o protekcji. Po pięciu latach od objęcia fotela dyrektora został oskarżony o defraudację i zwolniony ze stanowiska. Ale to było takie zwolnienie ideologiczne - zmieniała się władza. Grzegorz wyjechał z kraju. Pracował dalej dla RCC, jeździł w charakterze obserwatora, wizytatora i negocjatora. Był w Afryce Północnej, w Syrii, w Izraelu. To pokazuje, że był cenny dla firmy. W końcu po dwóch latach nastąpiła kolejna zmiana w rządzie i N. wrócił do Turcji; objął poprzednie stanowisko.
O współpracy RCC i grup rządzących Marta nie chce mówić za wiele. Daje mi numer do Marcina. Skoro jest już pani w Warszawie, proszę spróbować się z nim spotkać. On wie więcej niż ja.

Marcin nie chce ze mną rozmawiać. Owszem, pisał o tej kwestii, ale obecnie się tym nie zajmuje. I raczej nie będzie mógł mi pomóc. Z innego źródła wiem, że dalej zajmuje się tą sprawą. Pytam, czy może mnie skierować do kogoś, kto opowie mi więcej o powiązaniach RCC. Nie przypomina sobie nikogo, kto mógłby udzielić mi jakichkolwiek informacji.

Po dłuższych poszukiwaniach trafiam na nowe nazwisko. Tomek jest z Krakowa. Chętnie zgadza się na spotkanie. Jest tłumaczem - cztery lata temu dostał zlecenie na przekład listu Grzegorza N.

Powiązania

- Kiedy tłumaczy się czyjeś teksty, bardzo ważne jest, żeby mieć kontakt z autorem. Podczas przekładu pojawia się wiele pytań, wątpliwości – siedzimy w biurze Tomka, przed nim stos zadrukowanych kartek, pokreślonych kolorowymi cienkopisami; margines tej z wierzchu pełen znaków zapytania, wykrzykników i odręcznych uwag. Dookoła porozkładane słowniki, fiszki zapisane w różnych językach. – Dostałem list do tłumaczenia, kiedy Grzegorz już nie żył. Dlatego musiałem się zainteresować jego życiem, pracą, wszystkim, co pomogłyby w tłumaczeniu. Od osoby Grzegorza trop prowadził do międzynarodowej firmy - RCC. Im więcej szukałem, tym ciekawsze rzeczy wychodziły. Powiązania. Współpraca z różnymi placówkami dyplomatycznymi. A wie pani, że skutki tego konfliktu, przy którym tak się przydał list Grzesia, mają wpływ na kształt dzisiejszej rzeczywistości? Nie tylko polityczny, także społeczny.
Jak współpracowała z rządami firma RCC? Na zasadzie kuźni kadr. Dostarczała dobrze wyszkolonych doradców, administratorów, negocjatorów; pozostawali pracownikami firmy, która ich wyszkoliła, i jednocześnie pełnili różne funkcje dyplomatyczne. Kiedy ich usługi przestawały być potrzebne, wracali do firmy, która wysyłała ich w inne miejsce. Tak właśnie było z Grzegorzem; pięć lat po objęciu stanowiska na placówce w Nevşehir, kiedy zmieniła się opcja rządząca, został oskarżony o defraudację i usunięty ze stanowiska, które objął pracownik konkurencyjnej firmy ARC.

Grzegorz poproszony o wyjaśnienie swojego postępowania zaprzeczył stawianym mu zarzutom; potem napisał list. Zawarł w nim zasady funkcjonowania swojej firmy; takie podstawy, jakby – no nie wiem – misja RCC. I nie wprost skontrastował to z działaniami ARC; opisał swoje wątpliwości związane z pewnymi radykalnymi rozwiązaniami, które ARC podjęła na rzecz polityki otwartości na potrzeby pracowników.

Konkurencja

ARC, mniejsza od RCC, była najpierw jej filią, ale kilku pracowników na wyższych stanowiskach weszło w konflikt z głównymi, włoskimi władzami RCC. W rezultacie powstała nowa firma, ARC, bazująca na modelu wypracowanym przez RCC, jednak wprowadzająca zmiany, które miały kolosalne znaczenie dla dalszego rozwoju obu firm. ARC postawiono zarzut nieuczciwej konkurencji; nie stało się to od razu, wielokrotnie próbowano negocjacji, które za każdym razem kończyły się fiaskiem. Podstawa działania ARC była taka sama jak RCC: szkolenie pracowników na poziomie doradztwa, negocjacji oraz administracji i zarządzania. Cel - inny.
Na pożegnanie Tomek podaje mi zanotowany na małej fiszce do połowy zapełnionej grecką czcionką numer. - W Polsce dość prężnie działa grupa RCC. Robią dużo dobrego. Ale niech pani spyta rzecznika o defraudację Grzegorza.

Oficjalne stanowisko

Rzecznik prasowy krakowskiego oddziału RCC, Robert: - Do firmy może się starać dostać każdy: oczywiście są określone warunki wstępne, bez których spełnienia nie ma mowy o szkoleniu czy, później, pracy; jak wszędzie, najpierw jest rozmowa kwalifikacyjna, po niej – odpowiednie szkolenie. Stanowiska kierownicze z reguły są przeznaczone dla osób mających predyspozycje, określone w specjalnym statucie. Po pierwszym szkoleniu pracownik obejmuje niskie stanowisko; co pewien czas zmienia oddział, kierownictwo ma możliwość się przekonać, w jakim środowisku funkcjonuje najlepiej. Po pewnym czasie – wiele zależy od konkretnego pracownika – następuje awans. Jeśli pracownik sprawdza się w dalszym ciągu, firma oferuje kolejne szkolenia, które umożliwiają dostęp do stanowisk kierowniczych.
ARC - to była próba podważenia wiarygodności naszej marki; zdarzało się, że pracownicy ARC podszywali się pod naszych, co rodziło nieustanne konflikty; negocjacje nie pomagały i w końcu sprawa została rozwiązana na drodze prawnej.
List Grzegorza N.? To była dość głośna sprawa, rozstrzygnięto ją chyba na ogólnym zjeździe władz RCC – takie zjazdy odbywały się w przypadku trudności, które mogły zaszkodzić firmie i których regionalne, a potem krajowe oddziały nie mogły same rozwiązać. Grzegorz N. był pracownikiem, który nie miał predyspozycji administracyjnych na wysokim poziomie: zanim zaczął pracę w RCC, był pracownikiem naukowym, bardzo dobrym zresztą. Cechowało go kreatywne myślenie, był podobno świetnym obserwatorem, do tego człowiekiem bardzo systematycznym. Co było w liście? Ten list był prywatny, ale został użyty publicznie, ponieważ zawierał szczegółowo omówione zasady funkcjonowania RCC – bardzo przydatna rzecz, wciąż się stosuje te zasady, chociaż trochę czasu już minęło. No i pozwolił przełamać kryzys związany z ARC.

Na pytanie o zarzut defraudacji postawiony Grzegorzowi Robert na chwilę milknie, później zaczyna przeglądać dane w komputerze. Nie chce mi ich udostępnić, zasłania się tajemnicą zawodową. Kilka faktów mogę pani podać – mówi w końcu. - Było podejrzenie defraudacji, ale wiązało się ono ze zmianą rządu, który reprezentował opcję polityczną niekorzystną dla RCC z różnych względów. Rządzącym było bardziej na rękę zatrudnić kogoś ze swojej opcji, bliżej im było do tego, co robiła ARC, dlatego w miejscach zależnych od rządu albo w instytucjach rządowych, które obsługiwali nasi pracownicy, zaczęto zwalniać naszych pod różnymi zarzutami, i zatrudniać ludzi z ARC. Grzegorzowi nic nie udowodniono, został ponownie wybrany dyrektorem w Nevşehir, kiedy po dwóch latach nastąpiła kolejna zmiana w rządzie. Na krajowym zebraniu rok później został delegowany jako wizytator do jednego z okręgów tureckich.
Pytam o sytuację w Polsce. – Tutaj ARC nie działała tak, jak w Turcji; obecnie jest jedna mała filia w Gorzowie Wielkopolskim, ale oprócz niej wszystkie zostały zamknięte. Za to RCC rozwija się od czasu założenia pierwszej placówki w Gnieźnie. Oddziały są w większości miast, w Polsce jest też kilka specjalnych ośrodków szkoleniowych.

Na jednej ze stron internetowych trafiam na europejskie statystyki: RCC we Francji przestała mieć znaczenie na rynku; podobnie w Niemczech, gdzie pracownicy w dużej liczbie składali rezygnacje – RCC zaczęła cierpieć na ich brak. W Polsce chętnych nie brakuje; często zdarza się, że polscy pracownicy są wysyłani na kontrakty zagraniczne.

Propozycja

Ponownie odwiedzam Roberta, mojego pierwszego informatora. Proszę go o zweryfikowanie kilku faktów; wszystko się zgadza. Okazuje się, że wiedział o wiele więcej, niż udało mi się z niego wydobyć podczas naszej pierwszej rozmowy.
- Chciałem, żeby się pani sama tym zajęła. Gdybym podał pani wszystkie fakty, historia nie byłaby taka ciekawa. Dotarła pani do wielu istotnych rzeczy. Czy będzie się tym pani dalej zajmować? Możemy współpracować.

I uśmiecha się, nalewając mi herbaty i poprawiając koloratkę, kiedy oświadczam, że z przyjemnością będę z nim współpracować podczas pisania pracy (magisterskiej) o RCC ( Roman-Catholic Church) i jednym z jego najlepszych pracowników, Grzegorzu z Nyssy ( dzisiaj Nevşehir).

niedziela, 1 czerwca 2008

Szkoła fotografii mistrza reportażu

Fotografia-czyli pisanie światłem

Słowo to pochodzi od złożenia dwóch greckich wyrazów: rzeczownika fotos – światło i czasownika graphe, który oznacza pisanie. Jest więc fotografia - rozumiana w najprostszy sposób - pisaniem przy pomocy światła; zapisem rzeczywistości, której doświadcza fotograf, jego odczuć, interpretacji sytuacji, w której się znajduje. Będąc pisaniem, jest jednocześnie pozasłownym opisem chwili. Stąd pierwsze podobieństwo do reportażu, które można wyrazić słowami Mistrza: „Jestem za poszukiwaniem tego, co w danym zdarzeniu, przeżyciu jest najważniejsze, co stanowi temat wiodący całej historii”.
Drugim, co łączy fotografię i reportaż, jest – obok fascynacji światem – prawdziwe zainteresowanie człowiekiem.
Trzecim – podstawowa trudność, którą na swojej drodze napotykają tak reporter, jak i fotograf, co Kapuściński ujmuje następująco: „ Tym, czego możemy oczekiwać od własnego pisania, jest tylko to, że w niewielkim stopniu uda nam się przybliżyć do obrazu czy wizji, które uznaliśmy za warte przekazania.”

Patrzenie nie jest widzeniem

Wiedząc już w przybliżeniu, czym jest fotografia, pomyślmy chwilę nad wymaganiami, które stawia ona fotografowi.
Podstawową rzeczą jest umiejętność widzenia. Różni się ono zasadniczo od patrzenia. Patrzenie nie łączy się z refleksją nad postrzeganymi obrazami, widzenie natomiast jest procesem poznawania, który dokonuje się w skomplikowany sposób; najpierw z całości otaczającego świata zostaje wybrany jeden fragment. ( „Tylko fragmentem można operować, fragmentem, który będzie dotyczył aspektów złożonej rzeczywistości świata i będzie próbował je sygnalizować”- mówi Mistrz). Postrzegając ten fragment, fotograf dokonuje jego analizy: rozłożenia na szczegóły, poszukiwania połączeń między nimi, jakby niewidzialnych nici przebiegających w różnych kierunkach, jednych – pożądanych, innych – przeznaczonych do wyeliminowania. Kolejnym krokiem jest synteza; polega na tworzeniu spójnego obrazu, oddającego to, co widzi, ale także i słyszy, czuje fotograf. „Cały wysiłek zmierza do tego, by w minimalnej ilości słów i obrazów powiedzieć jak najwięcej.” Trudność ( i biegłość!) polega na tym, by - dobierając poszczególne elementy - móc oddziaływać na wszystkie zmysły oglądającego.
Tak przedstawia się kwestia fotografowania świata. Jednak nie wyczerpuje ono przecież fotografii.

W kadrze pojawia się człowiek

Wtedy następuje zmiana w działaniu fotografa. Otóż obok analityczno – syntetycznego postrzegania barwnych plam, którymi są twarz, ubranie, dłonie, czy w końcu tło, które obramowuje fotografowanego, zaczyna być konieczne skierowanie na człowieka. Należy wspomnieć tutaj o dwóch skrajnościach przy wykonywaniu portretu. Jedna, kiedy fotograf „używa” modela, ubierając go, charakteryzując, ustawiając i oświetlając według własnego pomysłu. Model jest wtedy bierny, a fotograf – aktywny. Drugi skrajny sposób to sytuacja, w której model jest całkowicie ( na ile to możliwe przed obiektywem) spontaniczny, a fotograf „chowa się” za aparatem. Jest to, mówiąc słowami autora „Autoportetu…”, „tworzenie sytuacji, w której ja jestem najbardziej nieobecny, a oni [ludzie] najbardziej naturalni.” Portret jest wtedy efektem poznania i zachwytu drugim człowiekiem. Pokazuje jego wnętrze - a miejscem tego ukazywania się jest twarz. Językiem, którym mówi do nas portretowany człowiek, staje się, oprócz słów, „sytuacja, gesty, barwa, kształt.” Portretowanie wymaga wychodzenia poza stereotypy narzucające się naszemu myśleniu („Stereotyp jest bardzo niebezpieczny. Utrudnia dotarcie do drugiego człowieka.”) i ostrego widzenia, które pomaga dostrzec piękno i niepowtarzalność każdego portretowanego. Stąd dla fotografującego bardzo istotne są słowa i gesty modela.

Fotografowanie: tworzenie relacji z drugim

Mówi się, że profesjonaliści pracują w ciszy; jednak praca fotografa wykonującego portret przypomina trochę dziennikarską metodę wywiadu. Fotograf musi docierać do modela, zauważając jego potrzeby – chodzi głównie o stworzenie komfortowej dla obu stron sytuacji.Dlatego powstaje konieczność podtrzymywania werbalnego i niewerbalnego kontaktu z portretowanym. Stwierdzenie ze stron „Autoportretu…”: “Dziennikarstwo pozbawione relacji z ludźmi nie jest dziennikarstwem” z taką samą trafnością można odnieść do fotografii.

Jaki więc powinien być fotograf, by móc stworzyć relację z drugim? Podobny do reportera, a więc - według Kapuścińskiego - skromny, potrafiący wyrazić innym swój szacunek i poważanie, pokorny i empatyczny. Do niezbędnych cech należy też nieustająca fascynacja światem. Potrzebne są predyspozycje do odbywania podróży fotograficznej, która ma wiele wspólnego z podróżą reporterską: wymaga ciężkiej pracy, znajomości tematu, pełnego skupienia i koncentracji na otaczającej rzeczywistości. Nieodzowna jest pasja.

Samotność: źródło twórczej wolności

Obok relacji z drugim człowiekiem konieczna jest samotność: “Każda praca twórcza wymaga skupienia i samotności”. Kapuściński dodaje jeszcze: “Ja zawsze chodzę własnymi ścieżkami i nie zastanawiam się nad tym”. Wskazuje przez to na potrzebę indywidualności i oryginalności, szukania własnej drogi, bez niepotrzebnego wzorowania się na innych.

„Wielka para oczu”

Co możemy powiedzieć o warsztacie? Techniki fotograficzne różnią się przecież zasadniczo od technik pisarskich; czy są tu wspólne elementy? Refleksja nad “Autoportretem…” skłania do wskazania kilku: pierwszym z nich jest konieczność szukania inspiracji. Podobnie jak reporter powinien dużo czytać – fotograf powinien nieustannie oglądać: jest “wielką parą oczu”. Oglądać twórczość mistrzów, ich uczniów, prace, które powstały jako realizacja tematu, którym się aktualnie zajmuje – ale i obrazy średniowiecznych malarzy, rysunki naskalne, fotografie w kolorowych czasopismach… Poza tym - nieustannie próbować nowych technik, nowych tematów. “Poprzeczka jest ustawiona bardzo wysoko. Trzeba cały czas się rozwijać, wzbogacać swoją wiedzę. Niebezpieczeństwem(…) jest rutyna” – mówi Mistrz.

Skupić się na tym, co najważniejsze

Podobieństwo polega tez na “wyposażeniu” w podróży: po pierwsze - notes i długopis: w przypadku fotografa, jak i reportera służy do zapisywania dat, nazwisk, adresów, miejsc, w które warto wrócić. Po drugie - sprzęt fotograficzny: dla pierwszego podstawowe, poza umysłem, narzędzie pracy; dla drugiego pomoc w zapamiętywaniu. Warto tu zauważyć, że także wtedy, kiedy nie patrzy akurat w obiektyw, fotograf nieustannie obserwuje i przeżywa otaczającą go rzeczywistość; analizując i syntezując, poznając i fascynując się, poszukując właściwego kadru. Po trzecie - minimum bagażu, który w nadmiernej ilości przeszkadza i rozprasza, skupiając uwagę właściciela na jego własnych potrzebach, a przez to odwracając ją od tego, co dla reportera i fotografa najistotniejsze, co stanowi podstawowe podobieństwo ich obu: poszukiwanie prawdy o człowieku i świecie.


Na podstawie "Autoportretu reportera"

niedziela, 13 kwietnia 2008

Sztuka przez duże „F”

Fotografia w naszych przyjemnych czasach nabiera charakteru sztuki masowej. A nawet – kiczu masowego. Rozwojowi tego nowego kierunku sprzyja postęp technologiczny: do robienia zdjęć, oprócz aparatów fotograficznych, służą już od dawna telefony komórkowe oraz kamerki internetowe, ostatnio także te wbudowane w pokrywę laptopa. Zdjęcia w koszmarnej ilości lądują w Internecie, są przesyłane, ściągane, przetwarzane, chwalone i krytykowane. Co mają wspólnego z prawdziwą sztuką? Trudno stwierdzić, ponieważ nie wiemy, cóż to takiego prawdziwa sztuka.

Jeśli przyjmiemy, że duże „S” bierze się z twórczych poszukiwań, z nieustannego zmagania ze sobą i swoim postrzeganiem świata, z próbami wyrażenia własnej wrażliwości i odnajdywaniem nowych technik, które w jak najbardziej owocny sposób podejmą dialog z widzem – wtedy okaże się, że zdjęcia robione telefonem komórkowym mogą się zakwalifikować. Wykorzystywanie wszelkich możliwych sposobów na realizację zamysłu artysty zawsze było nieco kontrowersyjne, ale kiedy magazyn „National Geographic” zaczyna promować fotografię komórkową, a w krakowskim „Bunkrze Sztuki” między innymi pracami prezentowany jest cykl fotografii miejskiej wykonanej nową techniką, nie ma już powodów do obaw.

Oby tylko nie skończyło się na jednokomórkowym fuj przez duże „F”.