wtorek, 4 maja 2010

Sztuka na kopy

Żyjemy w epoce domorosłych copywriterów.
Kopyrajterów, chciałoby się napisać. Jest ich przecież na kopy.

Efekty ich pracy otaczają nas, osaczają i odciągają od oszczędzania. Nie oszczędzają za to naszych mięśni międzyżebrowych. Tych od śmiechu.
Taki przykład ogłoszeniowej prozy można znaleźć, kiedy jedzie się do Warszawy przez Janki. I przez Raszyn. W Raszynie bowiem mieści się firma produkująca sprzęt użyteczności publicznej. I reklamuje się tak: „WC-chatka. Najtańsza wypożyczalnia toalet”.

Czasami proza zahacza o poezję. Przykład? Ależ proszę: „Witaj, szkoło! Dentysta na wesoło – gaz rozweselający”. Co za fantastyczny pomysł! Doprawdy, można umrzeć ze śmiechu.
Gdzie indziej – smaczny rym reklamy artykułów mięsnych: „Naturalna nowość – kiełbasa juhasa”.
Mniej poetyckie „Atrakcyjne końcówki” to reklama sklepu odzieżowego. Jest też firma usługowa, która na warszawskich słupach ogłoszeniowych deklaruje swoje poświęcenie dla klienta: „Pranie dywanów – my mamy to we krwi”.
Au.

Interesujące są odniesienia biblijno-mitologiczne. Producent węży ogrodowych umieścił swoje produkty w towarzystwie sympatycznej modelki i opatrzył hasłem: „Węże, które kuszą”. Nie kusi natomiast reklama domu noclegowego o wdzięcznej i niespodziewanej nazwie… HADES. Więc zamiast korzystać z usług tego zaskakującego konkurenta poczciwego Morfeusza, lepiej odwiedzić całodobową cukiernię. Na przykład tę reklamującą się tak:
„Cukiernia Landrynka. Wódka, piwo, wino”.

Po tej wizycie staniemy się o wiele bardziej wrażliwi na przejawy kopy-sztuki. Albo raczej: kopy-sztuczek. Może nawet sami zaczniemy coś kop(i)ować, albo kopać. Byle nie leżącą martwym bykiem reklamową wenę. Ale poczekajmy cierpliwie; ktoś w końcu pójdzie po PR do głowy i założy Niewielką Akademię Sztuczek Reklamowych. W skrócie.

[Publikowane w Krakowskim Magazynie Sztuki Niszowej]

środa, 3 marca 2010

Sztuka nie szuka

Wybrałam się na zakupy do osiedlowego sklepiku. Pogoda była piękna, niebo upstrzone gdzieniegdzie małymi białymi chmurkami, wyglądającymi jak owieczki pędzone na błękitne hale. Słońce oświetlało te chmurki, osiedlowe drzewa, ponure ściany bloków z wielkiej płyty… i szyld.
Właśnie – szyld.
Mówię wam, ten szyld to była sztuka niszowa, jak nic!

Żółte tło, niebieskie litery: prosty, postpeerelowski krój czcionki. PRIMA. „Prima” po łacinie to „pierwsza” - i ten szyld wyglądał tak, jakby faktycznie sklep był pierwszym na osiedlu. W słońcu - aż rwał oko.
Naprawdę.

Z ciekawości przeszłam się jeszcze po okolicy, szukając innych artefaktów (artefakt: przedmiot nie występujący w naturze, sztuczny wytwór).
I znalazłam.

Na przykład – szyld warzywniaka, nazwanego z polotem „Kartofelek”. Na szyldzie ów kartofelek, przedstawiony na sposób surrealistyczny. Czysty artefakt. Takie kartofelki nie istnieją w naturze. Zaręczam.
Nieco dalej – restauracja „Łyżeczka smaku”, z prześliczną łyżeczką – towarzyszką niedoli kartofelka – w charakterze wizualizacji nazwy tego baru, na oko - piątej kategorii.
Po drodze – sklep o praktycznej nazwie „Wszystko po 4 i nie tylko”. Cztery złote, nie sztuki, choć zapchana do niemożliwości witryna sugeruje, że jednak to drugie. Właściciel, zamiast na szyld, postawił na wystawę. A raczej – na wystawie postawił wszystko, co wystawienia wymagało w celu komercyjnym. Prawdziwa kopalnia niszowych artefaktów. Oczy na sprężynach, szczęka wampira (najnowszy krzyk mody), poduszki z pluszu w założeniu przypominające koty, chociaż każdy porządny kot obraziłby się śmiertelnie, gdyby próbować go porównywać.

Koty, na szczęście, nie zwracają uwagi na szyldy. Nie muszą. Nie interesują ich artefakty, ale fakty, i najlepiej, żeby pachniały wątróbką. Nawet wspaniałe szyldy sklepów mięsnych, z urodziwą świnką, przyozdobioną zazwyczaj czerwoną kokardką, idącą na rzeź z uśmiechem od ucha do ucha na sympatycznym ryjku, nie przyciągną ich uwagi tak, jak zajączki puszczane z okna przez czterolatkę z parteru.

Zostawcie więc kotom przesiewające się przez gałęzie promienie słońca. Przyjrzyjcie się szyldom w sąsiedztwie. Nie tym sieciowym, robionym przez grafików. Tym domowym, produkowanym przez domorosłych twórców artefaktów metodą prób i – nieco częściej – błędów. Przydrożne szyldy warsztatów samochodowych, malowane resztką bordowej olejnej od płotu z zeszłej wiosny na masce samochodu sąsiada, co to poszedł na złom; starannie wyklejane zjadliwie zielonymi literkami na pomarańczowej dykcie reklamy najlepszego elektryka w okolicy; damskie główki w witrynach zakładu fryzjerskiego, którym dla higieny psychicznej lepiej nie przyglądać się, gdy jest ciemno.
Ta sztuka nie zginie; ma się dobrze. Umościła sobie wygodne gniazdko w niszy kiczu i artystycznych ambicji. Zerka stamtąd na nas przymrużonymi ślepiami, obmyślając kolejne Kefirki.

[Publikowane w Krakowskim Magazynie Sztuki Niszowej]

sobota, 9 stycznia 2010

Ekorekiny

Ekorekiny

Mężczyźni swobodnie czujący się w garniturach i pod krawatem. Eleganckie stoiska. Długonogie hostessy w krótkich spódniczkach. Szał ciał i pieniędzy. Śmietanka ekobiznesu.
Podchodzę do stoiska pewnej warszawskiej firmy. Przy stoliku pięciu panów w szarych garniturach, przy kawie i ciasteczkach.
- Czy mogłabym rozmawiać z kimś z działu marketingu?
Od stolika podnosi się jeden z szarych garniturów.
- Niestety, proszę pani, nie ma nikogo z działu marketingu. Jest za to pięciu dyrektorów. Proszę sobie któregoś wybrać – mówi i spogląda na moje nogi.
Tak. Ja też jestem hostessą w krótkiej spódniczce. I szukam firm chętnych do rejestracji w pewnym branżowym portalu. Rejestracja jest bezpłatna, moje nogi – całkiem niezłe, a do końca dnia targowego godzina, więc panowie dyrektorowie znajdują chwilę na niewinną rozrywkę.
- Zazwyczaj robią to moi pracownicy – mówi dyrektor numer pięć, z ochrypłym głosem, jakby jego kariera polegała na przekrzykiwaniu maszyn do obróbki odpadów na przemian z oddawaniem się nałogom spożywczo-tytoniowym. - Ale właściwie ja też mogę wypełnić pani tę ankietę. Proszę siadać. Kawy?

To dwudziesta pierwsza edycja Międzynarodowych Targów Ochrony Środowiska, więc stali bywalcy dobrze wiedzą, jak rozłożyć sobie obowiązki i przyjemności.
Dwa pierwsze dni poświęca się na ubijanie grubej zwierzyny. Spotkania z przyszłymi partnerami biznesowymi, promocja własnej firmy. To nie są targi, na których sprzedaje się ekologiczne długopisy albo torby. Z rzeczy nie będących gadżetami do wzięcia powodzeniem cieszy się niepasteryzowane piwo. Trochę gorzej idzie pani sprzedającej ekologiczną pastę do czyszczenia prawie wszystkiego. Czego nie czyści, nie wiadomo.

Nie wiadomo również, dlaczego czerwone krawaty cieszą się największym powodzeniem. Zaraz za nimi w klasyfikacji znajdują się szarawo-błękitne krawaty w paski – zwane czasami „krawatami lidera”. Nie spotykam nikogo w czarnym garniturze; ekośmietanka wolałaby pewnie zrezygnować z udziału w targach, niż zepsuć swój biznesowy image. Trochę bardziej urozmaicone są stroje kobiet – zwłaszcza hostess. Te ostatnie noszą to, co wymyślili dla nich firmowi spece od reklamy: pomarańczowe szpilki i granatowe mundurki (to PGNiG), szarfy z nazwą wydawnictwa, wyzywające ciuszki, które mają przyciągnąć uwagę do nowych, na oko nudnych rozwiązań technologicznych. Hitem są cztery długowłose hostessy, odziane w coś, co zapewne miało być seksownymi kombinezonami, ale wygląda, jakby firma po namyśle postanowiła na nich zaoszczędzić. W efekcie cztery niebrzydkie dziewczyny paradują w białych, obcisłych śpioszkach z zieloną kokardką nad pośladkami, na których widać napis: „Ciepło z natury”. Przypadają do gustu operatowi pewnej stacji telewizyjnej; robi długie ujęcie, kiedy idą, ramię w ramię, targową alejką.

Po południu można zobaczyć zmęczone hostessy, jak przysiadają stadkiem na mniej widocznych schodach albo parapecie. A jest gdzie się schować przed gwarem rozmów, szuraniem stóp, buczeniem i warczeniem ekomaszyn: targi odbywają się w pięciu sporych pawilonach, połączonych schodkami i zacisznymi antresolami. Można przysiąść na chwilę w pobliżu wodopoju, czy raczej – kawopoju, na kanapie postawionej w charakterze reklamy przez pewną firmę meblarską. Ale to raczej miejsce dla nosorożców biznesu, nie dla wróbli, więc wróble w krótkich spódniczkach i szpilkach przysiadają na swoich parapetach, rozglądając się nerwowo: może kocim krokiem nadchodzi menedżer, który jest odpowiedzialny za ich wypłaty?

Na szczęście nie przyjechałam jako „hostessa regularna”. Moja rola jest troszkę inna – tłumaczy mi Aneta, szef działu promocji, kiedy przychodzę do biura firmy na tydzień przed wyjazdem. Mam iść z biznesową wizytą do firm, które wcześniej starannie wybrał Wojtek – szef nowego portalu, i zachęcać do bezpłatnej rejestracji.
- Pamiętaj, kluczowe jest słowo „bezpłatna” – dodaje Asia, która będzie robić to, co ja. Na co dzień pracuje w dziale administracji.
Wszystko na pozór wydaje się proste: mam wyglądać w miarę elegancko, znaleźć na targach stoiska firm z listy Wojtka, przekonać ich marketingowca, że oferta jest świetna. Przepraszam: bezpłatna.
Słowo „bezpłatna” okazuje się kluczowe: niektórzy od razu decydują się na rejestrację. Inni pytają: „Gdzie jest haczyk?” „Kiedy przyjdzie faktura?”.

Z godziny na godzinę opowiadanie o portalu, który oglądałam wnikliwiej może ze dwa razy, idzie mi coraz lepiej. Aneta postawiła na moją kreatywność. A kreatywność wzrasta lub maleje w zależności od tego, z kim rozmawiam. Kiedy przychodzę do firmy, która jest nieduża, nowa na rynku, jeszcze bez rozgłosu, pracownicy są nastawieni pozytywnie, chociaż obawiają się ukrytych kosztów. Są też zwyczajnie mili. Przeważnie na stoisku spotyka się szefa, jego córkę, wspólnika. Nie mają zbyt dużo personelu, albo zwyczajnie – mały budżet reprezentacyjny. Kolejny etap w rozwoju firmy – średnia, z sukcesami, dłużej na rynku, z działem marketingu: rozmawia ze mną odziany w szary garnitur pośledniejszego gatunku marketingowy szef. Jest ostrożny, traktuje mnie z góry, nie dopuszcza do prezesa, który przysłuchuje się rozmowie zza naszych pleców, popijając kawę i udając, że ma bardzo ważne spotkanie ze starym kumplem ze studiów, spotkanym w innym pawilonie, na innym firmowym stoisku. Mój marketingowiec odbiera w trakcie naszej rozmowy telefon. Nie chce mu się nawet wstać i odejść dwóch kroków od lady, przy której siedzimy.
- Bożena? – mówi – Taaa, jestem na targach, nie, jest w porządku, jestem trochę, no wiesz, po wczorajszym, ostro było. Eee, nie, to może jak wrócimy. No. No. Taaa. E, to nie, to zrób. No, czekaj, bo ja tu chyba muszę tego, kończyć. No. To na razie.
Po czym przybiera minę rekina i wyjmuje z metalowego wizytownika kolorowy kartonik.
- Niech mi pani wyśle jakieś informacje na maila. Teraz nie mam głowy do ankiet. Do widzenia.
Najbardziej sympatyczni są dyrektorzy, prezesi, szefowie dużych firm. Naprawdę dużych. Najczęściej mężczyźni, bardzo rzadko-kobiety. Wiedzą, ile mają dla mnie czasu. Wiedzą, jak cenna jest informacja branżowa, katalog firm i produktów, jak potężnym narzędziem jest Internet. I traktują mnie poważnie, chociaż wcale nie muszą: młodziutką quasi-hostessę z nogami i ankietą. Uśmiechają się. Załatwiają sprawę szybko i sprawnie, ciesząc się w duchu, że nie jestem starym inżynierem-pasjonatem, który przyszedł wytykać niedoskonałości innowacyjnych technologii.

Oprócz rekinów, hostess i pasjonatów na targi schodzą się łowcy gadżetów. Najsympatyczniejsze są dzieciaki z podstawówki. Rezolutna blondyneczka opowiada, że przyjechała na targi dzięki ospie, na którą zachorowała połowa uczniów ze starszych klas. I tylko dlatego nauczyciele zabrali drugą klasę. I to bardzo fajne: tyle jest ciekawych książek i ulotek, które można dostać za darmo, a tam są bardzo ciekawe rzeczy do czytania.
Jej koledzy handlują informacjami.
- Pokażę ci to stoisko z grami strategicznymi, a ty mnie zaprowadzisz tam, gdzie dają niebieskie balony – negocjuje pyzaty brunecik z ekotorbą pełną ulotek w jednej i białym balonikiem w drugiej dłoni. Cała gromadka wjeżdża po ruchomych schodach, świetnie się przy tym bawiąc. W dół, patrząc na dzieciaki zmęczonym wzrokiem, zjeżdża smutny pan w kawowym garniturze w prążki, z teczką w dłoni.

Chłopaki z liceum też mają na targach używanie. Krówki w reklamowych papierkach, długopisy, smycze, długopisy, wiatraczki, długopisy. Nie mają jeszcze tej klasy, co stali bywalcy, zza szklanych ścianek swoich boksów przyglądający się dyskretnie nogom i twarzom hostess. Młodsi o czterdzieści lat, gapią się po prostu na cztery kołyszące się napisy „Ciepło z natury”. Potem na łopaty ekologicznego wiatraka, i na śmieciarki, i na małą, jadowicie zieloną koparkę, którą manewruje odziany w szary garnitur i czerwony krawat pracownik.
Kiedy w oddali widać nadciągającą wycieczkę, do naszego stoiska podchodzi sąsiad.
- Niech pani zabierze ze stołu zszywacz i długopis – poucza Anetę. – Oni biorą wszystko, jak leci.