poniedziałek, 29 czerwca 2009

DRUT

Dezinformacyjny Raczej Uniwersytecki Tygodnik
Numer 0
red. naczelny: Maurycy Barański


To nie grzech. Trzeba tylko uważać na robaki.

Rozmowa z ojcem Eufrazym Liberą o moralnych aspektach jedzenia czereśni - str.11.

Powstaje nowy kompleks WC PATu!

Nowoczesny kompleks WC połączony z czytelnią i wyposażony w sprzęt audio powstaje przy ul. Gołębiej. "Miejsce zostało wybrane po długim namyśle, chodzi nam o integrowanie studentów PATu oraz UJ" - powiedział nam Xawery Indyczek, autor projektu architektonicznego. Jeszcze nie wiadomo, czy do realizacji zostanie dopuszczony kontrowersyjny pomysł umieszczenia wieszaczków na torebki na drzwiach damskich toalet. "Obawiamy się zarzutu dyskryminacji mężczyzn" - powiedział rzecznik prasowy projektu, Arkadiusz Michalski.

Zamordował promotora, a potem rzucił się z okna.

Dwa dni przed złożeniem pracy promotor powiedział mu, że powinien zmienić temat i napisać wszystko od nowa. Według relacji naocznych świadków Piotrek M., student piątego roku angelologii demograficznej zbladł, wyjął z kieszeni długopis i wbił go Zenobiuszowi N. w krtań. Potem podarł na strzępy wydruk i rzucił się z okna na dziedziniec. "Rozplasnął się w taką wielką dwójkę i nawet szlauchem nie dało się tego zmyć przed przybyciem policji" - zdradza naszemu reporterowi jeden z pracowników techniczych, Włodzimierz Olejnik, który chce pozostać anonimowy. Ciąg dalszy na str. 7.

"Neverdone" już na PAT!

Już od 1 lipca w nowym budynku PAT można będzie obejrzeć wystawę zdjęć kontrowersyjnego amerykańskiego fotografa polskiego pochodzenia. "Fotografie nigdy nie zostały zrobione, a wystawione puste ramy są symbolem inercyjności popkulturowej emowrażliwości kadrowania. Poza tym nie widać nagości" - napisał o "Neverdone" poczytny dziennik kulturalny "The Sun". Wystawa potrwa do 30 września.

"Sens bez siorbania"

Czasami wykładowcy zakładają słuchawki albo otwierają okno. Ale tak naprawdę mało kto wyrzuca za siorbanie. "Siorbię na każdym egzaminie i jestem już na czwartym roku" - mówi Adam Gruszka, student PAT. "Dawniej siorbanie było bardzo negatywnie postrzegane; teraz się to zmienia" - przyznaje Eugeniusz Grochówa, nauczyciel akademicki. Nasz raport "Czy jesteśmy bardziej liberalni 2009"


Ogłoszenia:

W dniach 32-34 czerwca odbędzie się XIII Konferencja Kreacji Filozoficznej: Między indyferentyzmem wczesnego heideggeryzmu a racjonalnym dyskursem epistemologicznym późnego Szlajermachera.

Koło Tegologiczne PAT zaprasza na dyskusję panelowo-destruktywną pt. "Czy Bonanzjusz z Fazis w swoim dziele "De" skłania się ku tryteramadawerianizmowi?"

czwartek, 18 czerwca 2009

Katolik nie pierze

Pytanie, jakie zostało postawione przez autora artykułu „Katolicki dziennikarzu! Odbiór!” brzmi: dlaczego nie ma katolickich dziennikarzy śledczych, piorących brudy Kościoła?

Katolickie? A jakie to?

Pierwsze skojarzenia z hasłem "media katolickie": „Radio Maryja”, „Telewizja Trwam”, „Nasz Dziennik”. Czasami jeszcze „Gość Niedzielny”, „Niedziela” i „Tygodnik Powszechny”.

Daliśmy sobie wmówić, że „katolicki” znaczy inny, oderwany od "rzeczywistego świata", zamknięty na własnym kościelnym podwórku święconym przed wizytą moralnie podejrzanego biskupa przez żądającego pieniędzy proboszcza, żeby przepędzić diabła tolerancji, postępu i lustracji. „Katolickie media” to takie, które poruszają się jedynie w obrębie spraw wiary. W inne sprawy nie powinny się mieszać; to nie ich działka. Przyklejenie im etykietki „katolickich” powinno sprawić, że uznamy je za „branżowe”: tak, jak „Elle-Decoration”, „Twój Dom”, „Murator” – nikt nie spodziewa się po tych tytułach śledczych reportaży o nadużyciach w budownictwie czy oszustwach dekoratorów wnętrz.

Kto napisze źle o biskupie

Co stoi na przeszkodzie, żeby „w lokalnych mediach katolickich jawnie wyśmiać antysemityzm proboszcza?” To samo, co nie pozwala lokalnym mediom nagłaśniać lokalnych afer politycznych i gospodarczych. Temat nie zostanie podjęty – lub zostanie skutecznie wyciszony – bo wszyscy są jakoś uwikłani w sprawę. Na jednej z konferencji dotyczących dziennikarstwa śledczego wstała pewna dziennikarka prasy lokalnej i opowiedziała długą historię starań ujawnienia poważnych nieprawidłowości w lokalnym samorządzie. Liczne i bezskuteczne próby nagłośnienia afery i zainteresowania nią „dużych mediów” o zasięgu ogólnopolskim zakończyły się zamknięciem gazety przez jednego z bohaterów afery, znającego, kogo trzeba było.

(Do)wolność słowa

Wolność słowa pozwala mówić o tym, o czym chcemy: ale nie nakazuje mówić. Wolność słowa nie gwarantuje, że na jaw wyjdą wszystkie kłamstwa sfery publicznej; raczej zachęca do żonglowania informacjami o tych kłamstwach. Zawartość naszego śniadaniowego muesli informacyjnego zależy od tego, która grupa czyjego interesu przeszła właśnie kurs żonglerki - albo tresury medialnego niedźwiedzia. Nasze przekonanie – albo przekonanie nas – że „media katolickie” powinny być głupiutkie, siermiężne, ubogie w treść, ciche, pokorne i w niczym nie mające żadnego interesu sprawia, że jesteśmy zirytowani i zdezorientowani, kiedy odkrywamy, że „katolickie” działają tak, jak wszystkie inne.

Afery na zamówienie

Czy „katoliccy” dziennikarze śledczy powinni specjalizować się w tropieniu afer w kurii, „wymiataniu spod dywanu”, pisaniu o alkoholizmie proboszczów i licznych dzieciach wikariuszy? Czy może raczej powinni zająć się preparowaniem i wywlekaniem brudów Urbana? Żądamy przecież, żeby media, które opatrzyliśmy etykietką „katolickie”, przestały serwować nam dobre, nudne i schematyczne wiadomości, a zamiast tego stały się kolejną areną walki. Walki o prawdę, rzecz jasna. My wiemy, co się dzieje. Na Kościele znamy się wszyscy, i to bardzo dobrze. Kościół to hierarchiczna struktura księży załatwiających własne interesy za pieniądze głupców, którzy jeszcze dają na tacę. Wierzący, niewierzący, niewierzący praktykujący, narzekający, zwalczający - kogo nie zapytać, od razu wymieni długą listę kościelnych brudów skutecznie zamiecionych pod dywan przez proboszcza, biskupa, przeora. Chcemy, żeby media powiedziały nam wprost, że mamy rację. Chcemy zobaczyć w ukrytej kamerze, jak proboszcz mizdrzy się do ministrantów. Chcemy posłuchać nagrania, jak biskup klnie w swojej kancelarii, a zakonnica – sekretarka proponuje mu seks za premię, bo chce kupić nowy, jedwabny habit. Nie chcemy myśleć o tym, że na miano afery w Kościele zasługuje historia naszej sąsiadki, która próbuje coraz głębszym dekoltem i płaczem w kancelarii parafialnej uwieść kolejnego wikarego. Nie zastanawiamy się, czy wynoszenie z placu budowy nowej plebanii wszystkiego, czego proboszcz nie przywiązał do łańcucha z dobermanem na drugim końcu, nie kwalifikują się do miana lokalnej afery kryminalnej. Albo, że propozycje załatwienia lepszego samochodu, rekolekcji na Lazurowym Wybrzeżu albo naprawy cieknącego dachu parafialnego kościoła w zamian za szybki, cichy i przeprowadzony bez zbędnych formalności ślub córki jednego z lokalnych potentatów to afera korupcyjna w Kościele. Chcemy na obiad krwistego steku przyrządzonego według naszego przepisu, który utwierdzi nas w przekonaniach podanych nam w medialnym muesli przy śniadaniu. Żądamy tego od dziennikarzy zatrudnionych w „mediach katolickich”. Tych, którzy wolą opisywać parafialne pielgrzymki, „wykorzystując Jana Pawła II jako dostarczyciela lidów”. Tych, którzy boją się wywołać publiczną dyskusję o chorym sektorze, wiedząc, nie doprowadzi do konstruktywnych zmian, ale narobi jeszcze więcej szkody, stając się korytem, przy którym napasą się do syta cudze interesy.

niedziela, 7 czerwca 2009

Branża

„Branża jest naprawdę otwarta. Rzecz jasna, nie dla wszystkich. Ale jak jest pani ładna, zgrabna, nie ma przeciwwskazań.”

Do branży łatwo wejść. Wystarczy odpowiedzieć na ogłoszenie zamieszczone w którymś z serwisów, w zakładce „praca”. Trzeba, oczywiście, znaleźć to odpowiednie. Nie różni się niczym od setki pozostałych; agencja fotograficzna ogłasza nowy nabór kandydatek na modelki. „To będzie twoja wielka przygoda.” Rekrutacja przebiega zwyczajnie: wysyłasz swoje dane – wiek, wymiary, dwa zdjęcia: twarz i sylwetkę. I czekasz.

„Wielka przygoda” zaczyna się od telefonu. Po drugiej stronie – niski męski głos. Niewyraźnie wymienia swoje nazwisko i równie niewyraźnie je powtarza. Upewnia się, że to ja wysyłałam zdjęcia. Spodobałam się, chcieliby ze mną współpracować. Praca oczywiście jest wyczerpująca, sesje trwają czasem do dwunastu godzin, ale firma zatrudnia tylko profesjonalistów, jest miła atmosfera. Mam małe doświadczenie – to świetna okazja, żeby wzbogacić swoje portfolio. I nie tylko portfolio. „Mogę pani zdradzić, że nasze najlepsze modelki zarabiają kilkadziesiąt tysięcy miesięcznie” – dodaje mężczyzna, zniżając głos. Kojarzy się z pomrukiem niedźwiedzia.

Dowiaduję się jeszcze, że zdjęcia publikuje się w Czechach – „wie pani, tam łatwiej z przepisami”; że jeśli sobie zażyczę, będę w pełni anonimowa: nazwisk fotomodelek nie podpisuje się nazwiskami. Nie, nie wszystkich, oczywiście. Tych z branży. I zanim rozpoczniemy współpracę, muszę dosłać jeszcze jedno zdjęcie. Biustu. „Przecież musimy wiedzieć, czy się pani piersi nie rozjeżdżają, bo to potem na zdjęciach nieestetycznie wygląda” – tłumaczy mi zniecierpliwiony mój rozmówca. „Ostatecznie może pani być w koszulce, tylko żeby było widać kształt.” – ustępuje, i, zupełnie się nie przejmując tym, co mówię, dodaje jeszcze: „Nigdzie pani tyle nie zarobi. Na początek dostanie pani dwadzieścia tysięcy miesięcznie i dobre kosmetyki.” Poleca mi zadzwonić, jak już się zastanowię, i koniecznie dosłać zdjęcie piersi, bo inaczej nic z tego.

Ogłoszenie pojawia się jeszcze kilka razy. Później znika.
Dwadzieścia tysięcy nie chodzi piechotą.

środa, 3 czerwca 2009

Dwudziestolecie

„Pierwsze wolne wybory na Twarz Netii” – krzyczą billboardy. Plakaty pojawiają się tuż przed 4 czerwca. Ludzie od reklamy najwyraźniej uznali rocznicę za świetny chwyt. Mówi się o niej już od końca maja: w Auditorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego Lech Wałęsa spotyka się z krakowskimi studentami. „To nie Ojciec Święty obalił komunizm” – mówi – to ja”. Studenci komentują cicho: „Bolek”. Dwa tygodnie później, w dzień wyborów do Parlamentu Europejskiego, arcybiskup Kazimierz Nycz przypomina: „Nie byłoby upadku komunizmu bez Jana Pawła II”.

W krakowskim Muzeum Narodowym z okazji rocznicy pojawia się monitor, a na nim puszczany w kółko „fragment Szczepkowskiej”. Stoję obok dziesięć minut, a nieustannie powtarzająca się fraza „…skończył się w Polsce komunizm” – zaczyna męczyć jak muzyka dobiegająca z kiepskich słuchawek ubranego na czarno chłopaka, któremu obchody dwudziestolecia komunikatu Szczepkowskiej kojarzą się jedynie z miastem pełnym ochroniarzy premiera.

Kiedy ona, z loczkami i tym swoim uśmiechem patrzyła prosto w kamerę, podkreślając słowa ruchem głowy, miałam cztery lata, jak wszyscy z ostatniego rocznika, który pisał starą maturę. Z tego samego, który przez swoich historyków został wychowany w kulcie „Okrągłego Stołu”. Z tego samego, który nie zna swojej najnowszej historii. Nie zna, bo każdy jej uczestnik opowiada swój mały kawałek, a on z każdym powtórzeniem coraz bardziej się wygładza, aż zaczyna błyszczeć jak jeden z kamyków toczonych przez rzekę, które małe dzieci wyjmują z jej dna dla zabawy. Kiedy wyschnie, dalej będzie gładki, ale na wierzch wyjdą wszystkie rysy i skazy – ślady niewprawnego ociosywania.

Co wie o „pierwszych wolnych wyborach” pokolenie, o którym mówi się, że jest pokoleniem negacji, że nie ma autorytetów, że żywi się popkulturalną papką, że zapomniało, co to patriotyzm? Żyje sobie w spokojnej półświadomości historycznej, w złudnym poczuciu, że dla niczego nie musi już ryzykować. Nie szuka idei, ale dobrze płatnej pracy. Z okazji rocznicy dodaje na „Naszej-Klasie” obrazek z napisem: „4 czerwca 1989 upadła komuna. Na cztery łapy”. Nie liczy, czy wybory ’89 były wolne w całości, czy w jednej trzeciej. Wie tylko, że przyniosły czasy, w których nie wiadomo, na kogo głosować, bo zostali tylko historycznie skompromitowani kandydaci, a sama historia staje się wyborczą kartą przetargową z plasteliny, dowolnie formowaną przez różne grupy trzymające inne grupy. Za – nosy.