Pytanie, jakie zostało postawione przez autora artykułu „Katolicki dziennikarzu! Odbiór!” brzmi: dlaczego nie ma katolickich dziennikarzy śledczych, piorących brudy Kościoła?
Katolickie? A jakie to?
Pierwsze skojarzenia z hasłem "media katolickie": „Radio Maryja”, „Telewizja Trwam”, „Nasz Dziennik”. Czasami jeszcze „Gość Niedzielny”, „Niedziela” i „Tygodnik Powszechny”.
Daliśmy sobie wmówić, że „katolicki” znaczy inny, oderwany od "rzeczywistego świata", zamknięty na własnym kościelnym podwórku święconym przed wizytą moralnie podejrzanego biskupa przez żądającego pieniędzy proboszcza, żeby przepędzić diabła tolerancji, postępu i lustracji. „Katolickie media” to takie, które poruszają się jedynie w obrębie spraw wiary. W inne sprawy nie powinny się mieszać; to nie ich działka. Przyklejenie im etykietki „katolickich” powinno sprawić, że uznamy je za „branżowe”: tak, jak „Elle-Decoration”, „Twój Dom”, „Murator” – nikt nie spodziewa się po tych tytułach śledczych reportaży o nadużyciach w budownictwie czy oszustwach dekoratorów wnętrz.
Kto napisze źle o biskupie
Co stoi na przeszkodzie, żeby „w lokalnych mediach katolickich jawnie wyśmiać antysemityzm proboszcza?” To samo, co nie pozwala lokalnym mediom nagłaśniać lokalnych afer politycznych i gospodarczych. Temat nie zostanie podjęty – lub zostanie skutecznie wyciszony – bo wszyscy są jakoś uwikłani w sprawę. Na jednej z konferencji dotyczących dziennikarstwa śledczego wstała pewna dziennikarka prasy lokalnej i opowiedziała długą historię starań ujawnienia poważnych nieprawidłowości w lokalnym samorządzie. Liczne i bezskuteczne próby nagłośnienia afery i zainteresowania nią „dużych mediów” o zasięgu ogólnopolskim zakończyły się zamknięciem gazety przez jednego z bohaterów afery, znającego, kogo trzeba było.
(Do)wolność słowa
Wolność słowa pozwala mówić o tym, o czym chcemy: ale nie nakazuje mówić. Wolność słowa nie gwarantuje, że na jaw wyjdą wszystkie kłamstwa sfery publicznej; raczej zachęca do żonglowania informacjami o tych kłamstwach. Zawartość naszego śniadaniowego muesli informacyjnego zależy od tego, która grupa czyjego interesu przeszła właśnie kurs żonglerki - albo tresury medialnego niedźwiedzia. Nasze przekonanie – albo przekonanie nas – że „media katolickie” powinny być głupiutkie, siermiężne, ubogie w treść, ciche, pokorne i w niczym nie mające żadnego interesu sprawia, że jesteśmy zirytowani i zdezorientowani, kiedy odkrywamy, że „katolickie” działają tak, jak wszystkie inne.
Afery na zamówienie
Czy „katoliccy” dziennikarze śledczy powinni specjalizować się w tropieniu afer w kurii, „wymiataniu spod dywanu”, pisaniu o alkoholizmie proboszczów i licznych dzieciach wikariuszy? Czy może raczej powinni zająć się preparowaniem i wywlekaniem brudów Urbana? Żądamy przecież, żeby media, które opatrzyliśmy etykietką „katolickie”, przestały serwować nam dobre, nudne i schematyczne wiadomości, a zamiast tego stały się kolejną areną walki. Walki o prawdę, rzecz jasna. My wiemy, co się dzieje. Na Kościele znamy się wszyscy, i to bardzo dobrze. Kościół to hierarchiczna struktura księży załatwiających własne interesy za pieniądze głupców, którzy jeszcze dają na tacę. Wierzący, niewierzący, niewierzący praktykujący, narzekający, zwalczający - kogo nie zapytać, od razu wymieni długą listę kościelnych brudów skutecznie zamiecionych pod dywan przez proboszcza, biskupa, przeora. Chcemy, żeby media powiedziały nam wprost, że mamy rację. Chcemy zobaczyć w ukrytej kamerze, jak proboszcz mizdrzy się do ministrantów. Chcemy posłuchać nagrania, jak biskup klnie w swojej kancelarii, a zakonnica – sekretarka proponuje mu seks za premię, bo chce kupić nowy, jedwabny habit. Nie chcemy myśleć o tym, że na miano afery w Kościele zasługuje historia naszej sąsiadki, która próbuje coraz głębszym dekoltem i płaczem w kancelarii parafialnej uwieść kolejnego wikarego. Nie zastanawiamy się, czy wynoszenie z placu budowy nowej plebanii wszystkiego, czego proboszcz nie przywiązał do łańcucha z dobermanem na drugim końcu, nie kwalifikują się do miana lokalnej afery kryminalnej. Albo, że propozycje załatwienia lepszego samochodu, rekolekcji na Lazurowym Wybrzeżu albo naprawy cieknącego dachu parafialnego kościoła w zamian za szybki, cichy i przeprowadzony bez zbędnych formalności ślub córki jednego z lokalnych potentatów to afera korupcyjna w Kościele. Chcemy na obiad krwistego steku przyrządzonego według naszego przepisu, który utwierdzi nas w przekonaniach podanych nam w medialnym muesli przy śniadaniu. Żądamy tego od dziennikarzy zatrudnionych w „mediach katolickich”. Tych, którzy wolą opisywać parafialne pielgrzymki, „wykorzystując Jana Pawła II jako dostarczyciela lidów”. Tych, którzy boją się wywołać publiczną dyskusję o chorym sektorze, wiedząc, nie doprowadzi do konstruktywnych zmian, ale narobi jeszcze więcej szkody, stając się korytem, przy którym napasą się do syta cudze interesy.
czwartek, 18 czerwca 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz