środa, 3 marca 2010

Sztuka nie szuka

Wybrałam się na zakupy do osiedlowego sklepiku. Pogoda była piękna, niebo upstrzone gdzieniegdzie małymi białymi chmurkami, wyglądającymi jak owieczki pędzone na błękitne hale. Słońce oświetlało te chmurki, osiedlowe drzewa, ponure ściany bloków z wielkiej płyty… i szyld.
Właśnie – szyld.
Mówię wam, ten szyld to była sztuka niszowa, jak nic!

Żółte tło, niebieskie litery: prosty, postpeerelowski krój czcionki. PRIMA. „Prima” po łacinie to „pierwsza” - i ten szyld wyglądał tak, jakby faktycznie sklep był pierwszym na osiedlu. W słońcu - aż rwał oko.
Naprawdę.

Z ciekawości przeszłam się jeszcze po okolicy, szukając innych artefaktów (artefakt: przedmiot nie występujący w naturze, sztuczny wytwór).
I znalazłam.

Na przykład – szyld warzywniaka, nazwanego z polotem „Kartofelek”. Na szyldzie ów kartofelek, przedstawiony na sposób surrealistyczny. Czysty artefakt. Takie kartofelki nie istnieją w naturze. Zaręczam.
Nieco dalej – restauracja „Łyżeczka smaku”, z prześliczną łyżeczką – towarzyszką niedoli kartofelka – w charakterze wizualizacji nazwy tego baru, na oko - piątej kategorii.
Po drodze – sklep o praktycznej nazwie „Wszystko po 4 i nie tylko”. Cztery złote, nie sztuki, choć zapchana do niemożliwości witryna sugeruje, że jednak to drugie. Właściciel, zamiast na szyld, postawił na wystawę. A raczej – na wystawie postawił wszystko, co wystawienia wymagało w celu komercyjnym. Prawdziwa kopalnia niszowych artefaktów. Oczy na sprężynach, szczęka wampira (najnowszy krzyk mody), poduszki z pluszu w założeniu przypominające koty, chociaż każdy porządny kot obraziłby się śmiertelnie, gdyby próbować go porównywać.

Koty, na szczęście, nie zwracają uwagi na szyldy. Nie muszą. Nie interesują ich artefakty, ale fakty, i najlepiej, żeby pachniały wątróbką. Nawet wspaniałe szyldy sklepów mięsnych, z urodziwą świnką, przyozdobioną zazwyczaj czerwoną kokardką, idącą na rzeź z uśmiechem od ucha do ucha na sympatycznym ryjku, nie przyciągną ich uwagi tak, jak zajączki puszczane z okna przez czterolatkę z parteru.

Zostawcie więc kotom przesiewające się przez gałęzie promienie słońca. Przyjrzyjcie się szyldom w sąsiedztwie. Nie tym sieciowym, robionym przez grafików. Tym domowym, produkowanym przez domorosłych twórców artefaktów metodą prób i – nieco częściej – błędów. Przydrożne szyldy warsztatów samochodowych, malowane resztką bordowej olejnej od płotu z zeszłej wiosny na masce samochodu sąsiada, co to poszedł na złom; starannie wyklejane zjadliwie zielonymi literkami na pomarańczowej dykcie reklamy najlepszego elektryka w okolicy; damskie główki w witrynach zakładu fryzjerskiego, którym dla higieny psychicznej lepiej nie przyglądać się, gdy jest ciemno.
Ta sztuka nie zginie; ma się dobrze. Umościła sobie wygodne gniazdko w niszy kiczu i artystycznych ambicji. Zerka stamtąd na nas przymrużonymi ślepiami, obmyślając kolejne Kefirki.

[Publikowane w Krakowskim Magazynie Sztuki Niszowej]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz